Dariusz Tuzimek: Ligowa kaszana nie sprzeda się w Europie (felieton)

PAP / 	PAP/Bartłomiej Zborowski / Veaceslav Posmac (z lewej) i Michał Kucharczyk (z prawej)
PAP / PAP/Bartłomiej Zborowski / Veaceslav Posmac (z lewej) i Michał Kucharczyk (z prawej)

Porażka polskich klubów w rozgrywkach pucharowych jest surową oceną Ekstraklasy i systemu ESA 37. Wiadomo o nim tyle, że się gra dużo, tylko nie bardzo wiadomo po co. I komu na takim formacie rozgrywek zależy? Bo chyba nie kibicom.

Katastrofa Legii w pucharach rozpętała medialną histerię. I słusznie, bo mistrzowi Polski nie wypada odpadać z drużynami z Kazachstanu i Mołdawii. Mnożą się analizy sytuacji, powstają listy grzechów stołecznego klubu, szuka się winnych. To wszystko jest potrzebne, bo warto się przynajmniej uczyć na własnych błędach, skoro nie potrafi się ich nie popełniać. Ale nie wolno na tym poprzestać.

Przecież porażki Legii wynikają nie tylko z jej własnej słabości. Beznadziejny jest poziom sportowy całej Ekstraklasy, a ubiegłoroczne sukcesy tej właśnie Legii były listkiem figowym, który przykrył problem. Poważna dyskusja, jak tę ligę naprawić, w ogóle się nie odbyła. Eksperyment ESA 37 – z podziałem punktów po sezonie zasadniczym i dodatkową rundą finałową – miał być lekarstwem na ligową szarzyznę.

Skoro nie dało się szybko poprawić poziomu, postawiono na sztuczne budowanie emocji. I to akurat się udało – mistrzostwo Polski 2017 rozgrywało się do ostatnich - dosłownie! - sekund. Były nerwy, napięcie, ekscytacja, ale już po rozstrzygnięciach szybko się okazało, że całe podium to jedna, wielka wydmuszka. Jakości piłkarskiej tyle, co kot napłakał.

Jagiellonia i Lech - które przecież miały wielkie apetyty na mistrzostwo - szybko skończyły europejską przygodę. Wcale nie z potentatami. Na Arkę Gdynia to w ogóle nikt nie liczył, więc zachwycano się, że chociaż powalczyła. Legia początku sezonu 2017/18 jest duchem samej siebie i mogłaby straszyć w opustoszałych zamkach.

ZOBACZ WIDEO #dziejesiewsporcie: to zdarza się rzadko. Zobacz, za co trener pochwalił Kowalczyk

Od kilku sezonów powtarza się sytuacja, że te drużyny, które grają w pucharach, zdychają później w lidze (pamiętacie ubiegłoroczne Zagłębie Lubin?). Szybki start rozgrywek krajowych miał pomagać polskim pucharowiczom. Już wiemy, że nie pomaga. Wręcz przeciwnie - jest ich przekleństwem. Drużyny krztuszą się i duszą, okres przygotowawczy łączą - nieudanie! - ze startowym, patrzeć się na to nie da. Męczą się piłkarze, męczą kibice. Ekstraklasa zaczyna sezon w początkach lipca, gdy normalni ludzie siedzą na plażach, nad jeziorami, łażą po górach, albo grillują. W polskim futbolu pomieszano sferę sacrum i profanum. Nie ma święta, bo nie ma odpowiednio długiej przerwy w rozgrywkach. Ledwie się jeden sezon skończy, już zaczyna się następny. A przed nim okres przygotowawczy. Niektórzy zawodnicy mieli teraz siedem dni przerwy! Nie da się ani odpocząć, ani zresetować umysłu, ani zatęsknić za piłką. Raczej ma się poczucie przesytu i obrzydzenia.

Od razu pojawiają się narzekania trenerów, że nie ma kiedy trenować. Do mnie bardziej przemawiają spostrzeżenia kibiców, że nie ma co oglądać. Dziś w Polsce gra się w piłkę bez przerwy i chciałoby się powiedzieć - nie bez racji - że także bez sensu. Bo po co tego aż tyle na tak marnym poziomie? Pamiętam jak - jako dzieciak jeszcze - czekałem na najważniejsze mecze w roku. Urok "piłkarskiej środy" to jest coś, co młode pokolenie kibiców straciło bezpowrotnie i trudno im będzie wytłumaczyć, jakie to było święto dla ich ojców i dziadków. Obecnie – trochę także na skutek przeciągania liny miedzy Ekstraklasą SA a PZPN – przegłosowano ligowe dziwadło - 37 kolejek, ale bez dzielenia punktów. A przecież to właśnie dzielenie punktów było największym plusem systemu ESA 37. Bo gwarantowało na finiszu emocje od nowa. Teraz jedyne co pewne, że będzie się grać dużo. Ale nadal nie wiadomo po co? Komu na tym zależy? Abonentom płatnej telewizji? G... prawda. Jako widz, który płaci za towar (transmisje meczów), chcę dostawać dobry produkt. Tymczasem jakość zamieniono w ilość. Tłuką tę piłkę w Ekstraklasie od wczesnego lata do świąt Bożego Narodzenia, a potem od ferii zimowych niemal do wakacji. A dobrego futbolu w tej masie kopaniny strasznie mało.

Takie np. mecze poniedziałkowe są tak potrzebne jak dziura w moście. Kręcą mało kogo, kibice – oprócz zainteresowanych drużyn – często o nich zapominają, bo i zestaw poniedziałkowy najczęściej jest tylko dla koneserów (czyli dla tych, którzy akurat zastanawiają się, czy czasem z nudów nie wyskoczyć z okna). Przejadło się nam to wszystko. Ekstraklasa stała się produktem skierowanym do wąskiej grupy kibiców. Takich twardzieli, co to muszą wszystko o lidze wiedzieć i wszystko zobaczyć. Zamknięta w kodowanym kanale i rozgrywana w takiej formule liga nie jest w stanie budzić powszechnego zainteresowania. Wyniki Ekstraklasy to nie jest coś, o czym ludzie rozmawiają w autobusach i tramwajach. Ligowych piłkarzy się nie zna. Kogo taka Ekstraklasa obchodzi? To się ogląda jak serialowe tasiemce typu "Klan" - można się wyłączyć na kilka odcinków i spokojnie potem wrócić bez straty dla rozumienia rozwoju akcji. Wszyscy wiedzą, że nic istotnego się nie wydarzy.

ESA 37 to był eksperyment. Można sobie już spokojnie dać z nim spokój. W podboju Europy nie pomógł. A zamęcza ligową kaszanką. Trzeba wrócić do jakiegoś normalnego formatu, w którym będzie czas potrenować, piłka nas nie znudzi, a mecz będzie miał jakość spektaklu. I będzie dla kibica świętem! Eurobaty, jakie dostała przecież nie tylko Legia, bardzo pomagają w przyjęciu takiej perspektywy.

Dariusz Tuzimek, Futbolfejs.pl

Zobacz pozostałe teksty tego autora

Źródło artykułu: