Gdy Leo Beenhakker obejmował funkcję selekcjonera kadry, jako pierwszy obcokrajowiec w historii wszyscy oczekiwaliśmy przełomu w polskiej piłce. Po mizernych wyczynach na Mistrzostwach Świata w sąsiednich Niemczech ekipy dowodzonej przez wiecznie naburmuszonego Pawła Janasa, większość z nas wierzyła, że Holender będzie w stanie odmienić naszą kadrę. Owszem, Janasowi udało się awansować na mundial, ale jak pokazuje najnowsza historia, istniejący od dobrych kilku lat rozkład sił w europejskiej piłce, pozwala reprezentacji Polski awansować do mistrzostw świata, czy też kontynentu, by jednak w samej imprezie mistrzowskiej dostać niezłe baty od przeciwników. Janas nie dokonał niczego szczególnego, pokonując w grupie eliminacyjnej wszystkie niżej notowane zespoły i nie nawiązując żadnej walki ze zwycięzcą całej grupy Anglią. Co z tego, że reprezentacja grała skutecznie, jak na styl ich gry nie można było patrzeć. Podobnymi trenerskimi osiągnięciami mógłby się poszczycić wybitny polski komentator meczów piłkarskich Jerzego Engela (nie mylić z Jerzym E.).
Beenhakker przylatując do Polski dał się poznać kibicom, jako cudotwórca. Odmienił on dowodzoną przez siebie reprezentację Trynidadu i Tobago, która mimo porażek na niemieckim mundialu pozostawiła po sobie bardzo dobre wrażenie. Sam awans do grona najlepszych ekip świata był dla tego karaibskiego kraju czymś niezwykłym. Porównując fatalne występy podopiecznych Janasa, można by się zastanawiać, czy piłkarze z Trynidadu nie spuściliby im niezłego lania. Starsi fani futbolu na pewno pamiętali Holendra z czasów, gdy prowadził takie potęgi europejskiej piłki klubowej, jak Real Madryt, Ajax Amsterdam, czy Feyenoord Rotterdam. Uśmiechnięty, sympatyczny i piekielnie pewny siebie Leo był przeciwieństwem Janasa, który z grymasem niesmaku zwierzał się dziennikarzom na konferencjach prasowych, chodził wiecznie naburmuszony i podenerwowany, że nie może sobie zapalić papieroska.
Początki Beenhakker miał kiepskie, przegrywając z Finlandią i remisując z Serbią. Opinia publiczna słusznie nie rzuciła się na niego, dając więcej czasu na aklimatyzację w nowym towarzystwie. Jak się później okazało, ekipa Don Leo przeszła przez eliminacje do Euro 2008 jak burza, wygrywając i remisując przy tym z Portugalią, by ostatecznie zająć pierwsze miejsce w grupie. Cały kraj pokochał nowego selekcjonera a zaplute karły negacji schowały się na jakiś czas w cień. Za osiągnięcia zespołu pod jego wodzą naród zaczął go nagradzać w wielu plebiscytach. Prezydent Lech Kaczyński wręczył mu nawet medal, choć nie wiedział zbytnio kim on jest i jak się wymawia jego długie nazwisko. Do szczęścia brakowało mu tylko zwycięstwa w plebiscycie Viva "Najpiękniejsi".
Historyczny pierwszy awans do Mistrzostw Europy wzbudził w kibicach apetyty. Tabloidy widziały już reprezentację Polski w finale, karmiąc tą lekkostrawną papką swoich czytelników. Sztucznie dmuchany przez dziennikarzy balon pękł po pierwszym meczu z Niemcami. Kto więc rzucił się na Beenhakkera z pretensjami? Oczywiście dziennikarze, bo przecież Leo obiecał! Śmiem twierdzić, że winą za kiepskie wyniki kadry narodowej na mistrzostwach nie można obarczać tylko trenera. Pseudo gwiazdy pokroju Jacka Krzynówka i Macieja Żurawskiego zawiodły nas na całej linii. Jak oglądałem naszych chłopców podczas odśpiewania hymnu, rzucających uśmieszki, puszczających oczka i luzacko żujących gumę, przypomniała mi się Korea i Niemcy. Wtedy wiedziałem, że każdy z nich ma z nerwów pełne gacie. Ci sami zawodnicy, którzy ośmieszyli Deco i Cristiano Ronaldo, teraz potykali się o własne nogi. Co ma trener poradzić, jak przeraża ich ten ciężar odpowiedzialności i oczekiwania kraju na dobry wynik? Trener to nie psycholog, czy - jak się patrzyło na dośrodkowania Krzynówka w trybuny - psychiatra.
Po przegranych mistrzostwach wspomniane karły negacji wypłynęły na wierzch. Strejlau, Piechniczek, Engel, Wójcik i inny siebie warci mędrcy poirytowani byli faktem, że narodową reprezentacje prowadzi obcokrajowiec, bezczeszcząc polską myśl szkoleniową, o której tak naprawdę nikt nie słyszał. Krytycy pojawili się jak zwykle w najlepszym momencie. To, jak Beenhakkerowi udało się odmienić nasz zespół nie miało dla nich żadnego znaczenia. Dzięki Holendrowi w końcu można było na naszą kadrę patrzeć bez obawy, że w ataku wściekłości zasłużony telewizor wyląduje za oknem. Kibice mieli dość oglądania piłki nożnej na porządnym poziomie tylko w zakodowanej Lidze Mistrzów. Leo dał im możliwość oglądania wyczynów swoich podopiecznych z satysfakcją i uznaniem. Nareszcie Polacy grali efektownie, ofensywnie i bez kompleksów. Krytykujący go pseudo fachowcy nie chcieli jednak tego zauważać.
Do działaczy i podstarzałych trenerów dołączyli z czasem dziennikarze, przygotowując po mistrzostwach zmasowany atak. Wiadomym jest, że Polska to naród maruderów, więc narzekanie na prowadzącego reprezentację Holendra stało się modne. Przez pół roku kibiców karmiono informacjami, które nie miały nic wspólnego z prawdą. Wzajemne animozje prezesa związku i trenera nie spowodowały dymisji Beenhakkera. Nadmuchiwany konflikt z Antonim Piechniczkiem zakończył się zaproszeniem na kolację wigilijną. Co chwila pojawiały się bezsensowne dyskusje na temat prawidłowych metod prowadzenia zespołu przez Beenhakkera. Pastwią się nad nim prawie wszyscy, od tabloidów, po elegancko ubranych cwaniakach w hotelowych fotelach. Wcześniej ci sami ludzie nie szczędzili pochwał pod jego adresem.
Sęk w tym, że z pustego to i Salomon nie naleje. Beenhakker stara się kombinować i powoływać do reprezentacji coraz to nowych piłkarzy. Jednak sam Michał Pazdan, Robert Lewandowski, Rafał Boguski, czy Tomasz Jodłowiec nie są w stanie ponieść ciężaru gry w meczu. Dlatego też nadal w kadrze są ci, którzy w swoich zagranicznych klubach grzeją ławę, lub wcinają popcorn na trybunach. Symbolem pseudo renomy polskiego kopacza w Europie jest Ebi Smolarek, nie chciany i w Hiszpanii, i w Anglii.
Od kilku tygodni sugeruje się, że Beenhakker rzuci to wszystko i wróci do ojczyzny by pomóc podupadającemu Feyenoordowi Rotterdam. Nie dziwie się trenerowi, że dopada go frustracja. Jakby mnie wciąż wypytywano, kiedy wylecę z roboty, też pewnie bym się wściekł. Na ciągłe dziennikarskie sensacje Beenhakker odpowiada brzydko pachnącymi epitetami. Walcząc z sezonem ogórkowym i wszędobylską nudą co niektórzy wydzwaniają do Leo i insynuują te przenosiny do Rotterdamu. Największą farsą w tym spektaklu jest to, że źródłem tej taniej sensacji jest holenderska gazeta, która swego czasu zasłynęła w Polsce stwierdzeniem, że w czasie II wojny światowej istniały "polskie obozy zagłady". Cóż, amatorszczyzna osób tam pracujących pozwala nam przypuszczać, że historia powrotu Beenhakkera do krainy tulipanów jest wyssana z palca. Usta wszystkich powinien zamknąć sam zainteresowany, który kategorycznie zaprzecza rezygnacji z polskiej reprezentacji.
Pytam więc, po cóż niszczyć człowieka, który przez te kilka lat zrobił naprawdę wiele dla polskiej piłki? Tym bardziej, że ma on poprowadzić swój zespół aż do mundialu w 2010 roku. Który zdrowo myślący kibic futbolu stwierdzi, że prowadzenie kadry narodowej za nie małą kasę warto zamienić na funkcję trenera tonącego Feyenoordu, a potem rzekomo dyrektora technicznego? Przecież to brzmi irracjonalnie!
Nie zgadzam się na takie traktowanie osoby, której zawdzięczam wiele pozytywnych emocji, nadal istniejącej nadziei na sukcesy kadry narodowej na imprezach mistrzowskich i podniesienie prestiżu polskiej piłki. Dzięki jego zwycięstwu z Portugalią ludzie mojego pokolenia mają swoje Wembley, o którym z wielką pasją będą opowiadać swoim dzieciom i wnukom. Eliminacje do Mistrzostw Świata w RPA jeszcze się nie skończyły. Wierzę głęboko, że Leo pokaże swoim krytykom na co go stać i przed mundialem na Czarnym Lądzie znów będzie widniał na pierwszych stronach gazet z przypiętymi piórami husarii.
tomasz.dzionek@sportowefakty.pl