Jan Furtok został mianowany dyrektorem reprezentacji. Do Tajlandii wybrał się przede wszystkim po to, aby podpatrywać i obserwować pracę osób odpowiedzialnych za organizację wyjazdu polskiej ekipy. Sam Furtok w rozmowie z Przeglądem Sportowym przyznał, że wcześniej był piłkarzem i nie miał pojęcia jak to wszystko wygląda od strony organizacyjnej. Dodał również, że sporo się podczas tego wyjazdu nauczył. Co konkretnie wie po tym wyjeździe Furtok?
Zdaniem dziennikarzy Przeglądu Sportowego określenie Furtoka, który mówi, że "obserwował" pracę organizatorów wyjazdu, najlepiej pasuje do jego działań. Podczas wyjazdu nie robił praktycznie nic. I trudno powiedzieć o nim, że jest właściwą osobą na właściwym miejscu. Tajlandzcy organizatorzy co chwile zmieniali swoje decyzje i zaskakiwali ekipy zmiana planów. Tymczasem Furtok stwierdził, że było spokojnie i nic nadzwyczajnego tutaj się nie wydarzyło.
Jedyną aktywność nowy dyrektor reprezentacji wykazał podczas gier kontrolnych Polaków, czynnie uczestnicząc w treningu. Trudno się dziwić, bo sam był kiedyś piłkarzem. Zamieszanie wokół jego osoby tłumaczył tym, że nie wszystko przed wyjazdem zostało domówione. Jego zdaniem od kolejnego wyjazdu już wszystko powinno funkcjonować jak należy. Problem wydaje się być jednak poważniejszy. Dziennikarze odnieśli wrażenie, że Furtok miał problemy z właściwą integracją z pozostałymi uczestnikami wyjazdu. Kiedy polski sztab udał się na wspólną kolację do restauracji okazało się, że Furtok siedzi w swoim pokoju. Kiedy Polacy odnieśli pierwsze zwycięstwo w turnieju i wszyscy przebywali w hotelowych kuluarach, po Furtoka ponownie trzeba było dzwonić do pokoju.
Podsumowaniem jego pracy podczas wyjazdu był obrazek, kiedy autokar był gotowy do odjazdu po jednym z treningów. Furtok zasiał w nim jako pierwsza osoba. Na pytanie: - Jasiu a na pewno wszyscy są, nikogo nie brakuje? - Wszyscy - odpowiedział Furtok. Tymczasem brakowało jednej osoby...
Więcej w Przeglądzie Sportowym.