[b]
[/b]
Ma co wspominać, choćby z czasów Lecha sięgającego po Puchar Polsk w 2004 roku. Jednak ta rozmowa piłki dotyczy tylko pośrednio. Zbigniew Zakrzewski opowiada o wyzwaniu, jakie stanowi odnalezienie się w rzeczywistości po zawieszeniu butów na kołku.
- To, co wydarzy się po pożegnalnym występie, zawsze jest wielką niewiadomą - podkreśla Zakrzewski i dodaje: - Dotyczy to generalnie sportowców, nie tylko piłkarzy. Mówimy o ludziach, którzy całe życie, od dzieciństwa, poświęcili jednej dyscyplinie. Bo tylko tak można osiągnąć wysoki poziom. Zacząłem grać w piłkę jako 13-latek i od tamtej pory wszystko było podporządkowane treningom, meczom, wyjazdom.
- Człowiek nie nabiera doświadczenia w żadnej innej dziedzinie, nie jest w stanie wyedukować się w takim stopniu, żeby w przyszłości liczyć się na rynku pracy. Szczęście ma ten, któremu udało się odłożyć pieniądze na rozpoczęcie własnego biznesu. Jeśli nie, trzeba szukać dla siebie miejsca. Brakuje instytucji, która pomagałaby sportowcom kończącym karierę, wskazywałaby kierunek - zauważa.
ZOBACZ WIDEO: #dziejesiewsporcie: jaki ojciec, taki syn. Niesamowity gol Cristiano Ronaldo juniora
Konrad Witkowski, "Piłka Nożna": W jaki sposób spędził pan pierwsze tygodnie po rozstaniu z piłką?
Zbigniew Zakrzewski, były piłkarz Lecha Poznań, FC Sion, FC Thun, Arki Gdynia, GKS-u Bełchatów, Warty Poznań, Miedzi Legnica i Tarnovii Tarnowio Podgórne: Przez trzy miesiące byłem bohaterem swojego domu. Gdy budowaliśmy się pod Poznaniem, akurat wyjeżdżałem do Szwajcarii. W efekcie byłem kompletnie niezorientowany w sprawach domowych. Po powrocie złapałem się na tym, że jak przychodził fachowiec z serwisu i pytał, gdzie jest zawór od gazu, musiałem wołać żonę. Uznałem, że to pora na nadrobienie zaległości. Zajmowałem się domem, jednocześnie rozmyślając, co dalej.
Jaka była pańska wizja życia po życiu?
Pomysłów miałem dużo. Po drodze poznaje się wielu ludzi działających w różnych środowiskach. Kiedy zmierzałem do piłkarskiej mety, byłem w czwartoligowym klubie odpowiedzialny między innymi za nakłanianie sponsorów do współpracy. Na każdym spotkaniu dopytywałem właścicieli firm, czym konkretnie się zajmują, jak do tego doszli. Z tyłu głowy czaiła się myśl, że trzeba będzie zacząć robić coś poza boiskiem.
Zawód trenera pana nie pociągał?
Piłkarz zbliża się do końca, robi kursy trenerskie, zaczyna pracować jako szkoleniowiec – utarty schemat. Jednocześnie nie jest to lekki kawałek chleba. Trzeba mieć predyspozycje, to zarządzanie ludźmi. Ponadto na niższych poziomach trener zajmuje się wszystkim, nie tylko sprawami sportowymi. To zupełnie inna bajka niż bycie zawodnikiem, który przyjeżdża na trening, ma przygotowany plan działania, wychodzi na boisko, wykonuje swoją robotę i wraca do domu. Na finiszu kariery miałem epizod, gdy z Bartoszem Ślusarskim wspólnie prowadziliśmy Tarnovię jako grający trenerzy. Stwierdziłem, że to nie to. Jestem bardzo spokojną osobą, nie lubię się denerwować.
W którym momencie uświadomił pan sobie, że przejście na drugą stronę będzie trudniejsze, niż się wydaje?
W dawnych czasach, kiedy w Kolejorzu panowała totalna bieda, pojawiła się koncepcja Lech Business Club. To było zrzeszenie lokalnych przedsiębiorstw, nienależących do sponsorów klubu. Każde mogło wybrać zawodnika, któremu będzie wypłacać kontrakt. Właśnie do takiej zaufanej firmy, która kiedyś była moim indywidualnym sponsorem, udałem się pewnego dnia. Znam tych ludzi ponad dwie dekady, właściciel był na moim weselu. Zostałem serdecznie przywitany, usiedliśmy do rozmowy i wkrótce padło pytanie, jakie chciałbym wynagrodzenie. Wziąłem pod uwagę zarobki z piłki, przekalkulowałem swoje zobowiązania, po czym rzuciłem stawkę. Przyjaciele odpowiedzieli, że takie kwoty zarabia dyrektor, który pracuje dziesięć lat i zarządza 20 osobami.
"Jesteś 35-letnim facetem z doświadczeniem 18-latka. Masz ogromną paletę znajomości, łatwo nawiązujesz kontakty, ale twoje CV jest bezwartościowe. Nie porównuj się do rówieśników" - usłyszałem słowa, za które dzisiaj dziękuję. Może trochę brutalnie, ale to spotkanie uzmysłowiło mi, w jakim miejscu jestem. Grając w piłkę, wydaje ci się, że będziesz to robić całe życie. Nagle następuje zderzenie z rzeczywistością: kiedy idziesz do lekarza, musisz jak każdy stanąć w kolejce. Zrozumiałem, że trzeba wziąć się za siebie. Postanowiłem najpierw się dokształcić. W trakcie kariery trzykrotnie rozpoczynałem studia, ale bez powodzenia. Wreszcie się udało, uzyskałem tytuł magistra na kierunku menedżera sportu. Zawsze chciałem pracować w futbolu, niekoniecznie w wydaniu seniorskim, jednak na początku ścieżka zawodowa ułożyła się zupełnie inaczej. Pierwszą pracę podjąłem w branży cateringu dietetycznego.
Czym się pan zajmował?
W Tarnowie Podgórnym trenowałem z Marcinem Mazurkiem, z którym znamy się od dziecka. To były zawodnik pierwszoligowej Warty, a obecnie właściciel dużej firmy dostarczającej dietę pudełkową. Marcin zaproponował mi pracę w charakterze osoby odpowiedzialnej za sprzedaż i otwieranie nowych lokalizacji. Firma rozwijała się w Poznaniu, trzeba było pojechać do Warszawy, Szczecina, Krakowa czy Białegostoku, odwiedzić siłownie, spotkać się z trenerami oraz sportowcami, również z piłkarzami. Podróżowałem po kraju, bywałem w klubach, rozmawiałem z kolegami. Przez lata grania w piłkę nawiązuje się większe i mniejsze przyjaźnie, a ja nigdy nie paliłem za sobą mostów. Przydało się. Tak działałem przez trzy lata, aż zacząłem obsługiwać praktycznie całą Polskę. Doszliśmy z żoną do wniosku, że nie tak to miało wyglądać: przez całe życie weekendy spędzałem bez rodziny, dzieci mają już 16 i 12 lat, a ojciec nadal gdzieś jeździ. Jak zacząłem tę pracę, tak ją zakończyłem. Powiedziałem Marcinowi, że przestaje mnie cieszyć krążenie od miasta do miasta i spędzanie większości tygodnia w samochodzie.
Brakowało piłki?
Dariusz Żuraw zainicjował przy Bułgarskiej regularne gierki, w których uczestniczą trenerzy, pracownicy, a czasami także byli zawodnicy Lecha. Rozgrywaliśmy mecze siedmiu na siedmiu, ośmiu na ośmiu. Po jednym z takich spotkań rozmawiałem z prezesem Piotrem Rutkowskim. Pojawiła się szansa rozpoczęcia pracy w Kolejorzu. Z tym że moja pierwsza rola w klubie wcale nie była związana z działem sportu czy akademią. Powierzono mi zadanie pozyskiwania sponsorów: jeździłem po całej Wielkopolsce i nie tylko, spotykałem się z szefami biznesów oraz osobami odpowiedzialnymi za finanse, przedstawiałem im możliwości sprzedażowe i reklamowe na stadionie. Znów pomocna okazała się sportowa przeszłość, bo status byłego piłkarza Lecha otwiera w regionie wiele drzwi.
Z działu sprzedaży do akademii to dość nietypowy transfer.
Przyczyniła się do niego pandemia - każda firma musiała szukać oszczędności, a jeden z pierwszych obszarów, w jakich ograniczano wydatki, to reklama. Akurat panował wakat w pionie talent management. Chwilę w tym dziale pracował Tomasz Rząsa, jego miejsce zajął Dariusz Dudka, jednak to nie było idealne zajęcie dla niego, marzył o karierze trenerskiej, więc płynnie przeszedł do sztabu pierwszej drużyny. Skontaktowałem się z Marcinem Wróblem, dyrektorem sportowym akademii. Nie było to trudne, jako że mieliśmy biura na jednym piętrze.
Jak właściwie nazywa się stanowisko, które pan zajmuje?
Jestem doradcą do spraw sportu odpowiedzialnym za talent management. Dyrektor na spotkaniach przedstawia mnie jako swoją prawą rękę. Taki dział funkcjonuje we wszystkich dużych europejskich akademiach. Szkoda, że nie organizuje się w tym zakresie zbyt wielu szkoleń, jednak wynika to z faktu, iż w znacznym stopniu pracujemy z treściami poufnymi.
Na czym konkretnie polegają pańskie zadania?
Mam styczność ze wszystkim, co dzieje się w klubie, jeśli chodzi o piłkę. Nie jestem bezpośrednio związany z pierwszym zespołem, natomiast odpowiadam za chłopaków, którzy trafiają do niego z juniorów. Dotyczy to nie tylko zawodników wchodzących do głównej drużyny, lecz wszystkich z wronieckiej części akademii. Wspólnie z dyrektorem Wróblem jesteśmy odpowiedzialni za transfery: zwracamy się do klubu macierzystego, zajmujemy się dokumentacją, zapraszamy gracza wraz z rodzicami, przedstawiamy, jak przebiega proces szkolenia. Kiedy zapada decyzja o wynagrodzeniu piłkarza z akademii umową, staję się osobą pierwszego kontaktu. Organizuję spotkanie, podczas którego omawiamy warunki porozumienia. Później opiekuję się tym zawodnikiem poza boiskiem, ale nie w tym sensie, że robię mu zakupy. Jestem na treningach, pomagam, jeśli trzeba coś pilnie załatwić, mam stały kontakt z jego otoczeniem. Cyklicznie widuję się z rodzicami, na podstawie raportów tłumaczę, na jakim etapie znajduje się ich syn. Nie zawsze jest przyjemnie i z uśmiechem, czasami trzeba się skonfrontować z niezadowolonymi agentami, rodzicami czy graczami. To główna część moich zadań. Dodatkowo od roku jestem w gronie prowadzących indywidualne treningi pozycyjne, zajmuję się środkowymi napastnikami.
Za biurkiem raczej pan nie przesiaduje.
Zdarza się, ponieważ odpowiadam za analizę gry wypożyczonych piłkarzy. Tych, którzy po powrocie mają walczyć o miejsce w pierwszej drużynie: Jakuba Antczaka, Antoniego Kozubala, Filipa Borowskiego oraz Krzysztofa Bąkowskiego. Dostaję materiały, oglądam ich występy. Robię to w biurze, obserwacji na żywo dokonuje jeden ze szkoleniowców ze sztabu.
Na koniec dnia pracy odczuwa pan satysfakcję?
Ogromną. Spełniam się w tej roli. Cieszę się, że w klubie, który jest w moim sercu, pracuję w istotnym, stale rozwijającym się dziale. Rozwijam się razem z nim. Fantastyczna jest nieprzewidywalność: nie możemy wiedzieć, czy zawodnik sprowadzony do akademii będzie kolejnym Jakubem Kamińskim bądź Michałem Skórasiem, każdy przypadek jest inny, do każdego trzeba podchodzić indywidualnie. Musimy uwzględniać środowisko, część kraju, z jakiej pochodzi gracz, rodzinę, charakter, przyzwyczajenia. Zdarza się, że pewny siebie, otwarty chłopak zamyka się w sobie, gdy przegrywa rywalizację. Wtedy staramy się przywrócić go na właściwe tory. Poza rozwijaniem ich jako piłkarzy nasza rola to bycie ludźmi. Zauważamy, jak niektórzy tęsknią za domem, bliskimi, swoim pokojem. Jest mi łatwiej, bo mam dzieci w tym wieku, do zawodników w klubie odnoszę się tak samo jak do nich. Dla chłopaków jestem po prostu trenerem. Panuje opinia, że jak trener przyjeżdża, w akademii zawsze coś się dzieje. To praca na żywym organizmie, nieustanne poznawanie młodych osób. Widzę w nich czystość tego sportu. Oni chcą tylko grać w piłkę, motywacja finansowa jest jeszcze daleko przed nimi.