Dariusz Tuzimek, WP SportoweFakty: Dlaczego po dziewięciu latach spędzonych w Niemczech wyjeżdża pan grać w piłkę do Turcji, do Ankaragucu?
Rafał Gikiewicz: W Niemczech spędziłem piękny czas, to niemal dekada, a przeleciało jak z bicza strzelił. Gdy wyjeżdżałem z Polski, byłem kompletnie nieznanym zawodnikiem. Jeśli ktoś wtedy o mnie słyszał, to raczej w kontekście tego, że po zdobyciu przez Śląsk Wrocław mistrzostwa Polski w 2012 roku pośpiewaliśmy z kibicami wulgarną piosenkę i posypały się na nas kary. Z gry w piłkę mało kto mnie wtedy kojarzył, bo w Ekstraklasie grałem niewiele. Na karierę w Niemczech nie dawano mi wielkich szans, a jednak zakotwiczyłem tam na dziewięć lat i zbudowałem w Bundeslidze niezłą pozycję. Myślałem, że zostanę tam jeszcze dłużej, ale pewien etap się w moim życiu skończył. Trzeba było podjąć decyzję, co robić dalej, bo mimo 35 lat czuję się w dobrej formie i nie zamierzam wieszać butów na kołku. Dostałem dobrą propozycję z Ankaragucu, więc odchodzę z FC Augsburg i rozpoczynam całkiem nową przygodę w życiu.
Decyzję o wyjeździe do Ankary określa pan jako nową przygodę, ale to też nowe wyzwanie dla rodziny. Turcja to kraj zupełnie inny kulturowo niż Niemcy, nowy język, nowa szkoła dla synów.
Muszę patrzeć przez pryzmat dobra całej rodziny. Miałem kilka propozycji z różnych krajów, ale nie w każdym miejscu jest szkoła niemiecka czy amerykańska, do której możemy posłać synów. W Ankarze takie szkoły są.
To, że kontrakt w Turcji udało się sfinalizować dopiero pod koniec lipca, wskazywałoby, że negocjował pan dość długo, pewnie w kilku klubach?
Tak było, ale w Ankaragucu też nie szło tak łatwo. W pewnym momencie ten transfer - jak to w negocjacjach - już upadł, ale Turcy wrócili do rozmów, trochę podbili ofertę i się dogadaliśmy.
ZOBACZ WIDEO: #dziejesiewsporcie: Benzema nieszczęśliwy w Arabii Saudyjskiej? Ten film jest wymowny
Zanim podpisał pan kontrakt z Ankaragucu, popularny niemiecki dziennikarz zajmujący się Bundesligą informował, że jest pan bliski podpisania umowy z jednym z klubów w Arabii Saudyjskiej: Al-Hilal lub Al-Nassr, którego zawodnikiem jest Cristiano Ronaldo. Jak daleko posunięte były negocjacje z Saudyjczykami?
Było zainteresowanie nawet z czterech klubów saudyjskich, ale brakowało konkretów. Toczyły się rozmowy, było sondowanie, ale ciągle nie miałem konkretnej propozycji umowy na mailu. Trzeba było jeszcze czekać, a ja już czekać nie mogłem, bo oferta z Ankaragucu była ważna tylko do minionej niedzieli. W Arabii Saudyjskiej mają swoje procedury, między innymi zatwierdzanie transferów przez państwo i wszystko to trochę trwa. A wiadomo, że ja nie jestem gwiazdą jak Cristiano Ronaldo, którą kupuje się w pierwszej kolejności. Arabowie najpierw biorą wielkie nazwiska, a dopiero w drugiej kolejności patrzą na to, że ktoś te strzały na przykład Karima Benzemy musi bronić, żeby facet nie trafiał do siatki w każdym meczu po osiem razy, bo stanie się to nudne. Zatem trzeba by było jeszcze czekać, a ja nie mam dwudziestu lat, nie mogłem ryzykować. Na ostatniej prostej było jeszcze konkretne zainteresowanie z Al Shabab, klubu o którym ostatnio było w Polsce bardzo głośno, bo gruchnęła wiadomość, że może tam trafić selekcjoner reprezentacji Polski Fernando Santos. Nawet się później z tego uśmiałem, bo pomyślałem, że skoro Portugalczyk nie chciał mnie w kadrze, to nie wiadomo, czy w ogóle chciałby mnie w klubie. No ale w Al Shabab też trzeba było czekać, aż zakontraktują trenera, więc ta opcja też odpadała. Zdecydowałem się więc na Ankaragucu, gdzie bardzo mnie chciano, a trener widzi mnie w drużynie. Idę do klubu, w którym stadion jest pełen na każdym meczu, gdzie kibice są żywiołowi, wręcz zwariowani. Myślę, że dobrze się tam odnajdę.
Widziałem u pana na Instagramie, że gdy byliście w Ankarze z żoną Anną - kiedy poleciał pan podpisać umowę - Turcy wozili was po mieście wypasioną limuzyną. Chyba na treningi nie zamierza pan w ten sposób dojeżdżać?
A właśnie że zamierzam! Klub ma taki VIP-service dla swoich zagranicznych piłkarzy, więc będę miał do dyspozycji kierowcę z samochodem 24 godziny na dobę. Na treningi, na zakupy, wypad do restauracji, czy po to, żeby zawieźć dzieci do szkoły. To bardzo wygodne w mieście, w którym mieszka 5 milionów ludzi.
W Ankaragucu grało przed panem pięciu polskich piłkarzy: Michał Żewłakow, Łukasz Szukała, Michał Pazdan, Daniel Łukasik, Konrad Michalak. Z którymś z nich konsultował się pan?
Wypytałem o wszystko Michała Pazdana i jego rekomendacja była bardzo pozytywna. Zarówno dla klubu, jak i dla Ankary, jako miejsca do życia.
Nie ma pan obaw o finanse? Michał Żewłakow chyba do dziś nie odzyskał części pieniędzy, jakie miał zapisane w kontrakcie. W środowisku piłkarskim mówi się nawet, że nikt ci tyle nie da, ile ci w Turcji obiecają…
Michał Żewłakow grał tam 12 lat temu. Czasy się trochę zmieniły, także w Turcji. Dziś regulacje FIFA są już dużo bardziej restrykcyjne. Ale przyznam, że zabezpieczyłem się także w ten sposób, że cześć wypłat dostaję z góry. Biorę pod uwagę to, że tutaj nie musi być tak jak w Niemczech, gdzie wypłata przychodziła zawsze kilka dni przed terminem. Ale jestem przekonany, że z głodu tutaj nie umrę. Generalnie jestem nastawiony do tego transferu bardzo pozytywnie. Liga jest dość silna, ma sporo gwiazd, a ostatnio trafili tu dwaj reprezentanci - Sebastian Szymański i Krzysztof Piątek, więc liczę, że o Polakach będzie tutaj głośno.
Nigdy wcześniej nie było w pana mediach społecznościowych tylu filmików pokazujących, jak ciężko pan trenuje i ćwiczy tego lata. Wiadomo, że jest pan tytanem pracy, ale tym razem to chyba była… po prostu reklama. Trzeba było pokazać, że "Giki" nie leży na plaży?
Oczywiście, że tak, nawet nie będę tego ukrywał. Wiem, że kluby przed transferem obserwują media społecznościowe zawodników, więc również tam musiałem się pokazać. Ale to nie było zrobione pod publiczkę. Ja zawsze ciężko trenowałem, a przez ostatni miesiąc przebiegłem tyle kilometrów co nigdy w życiu. Ćwiczyłem w Augsburgu, bo pozostaję z moim poprzednim klubem w dobrych stosunkach. Zrobiono mi tam grzecznościowo testy wydolnościowe i okazało się, że mam wyniki lepsze niż przez ostatnie trzy lata. Do gry w lidze tureckiej jestem świetnie przygotowany.
Jeden z pana znajomych - widząc pańską sylwetkę - pytał na Instagramie, czy w pana przypadku to nie czas na walki w UFC? A pan starł się na Twitterze ze Sławomirem Peszką, który teraz zaangażował się we freak-fighty. "Peszkin" też zapytał, czy nie chce się pan pokazać w oktagonie. Rozważa pan w ogóle taką możliwość po zakończeniu kariery?
Ze Sławkiem Peszko pozostajemy w dobrym kontakcie. Myślę, że potrzebował trochę reklamy dla swojej organizacji, to mu ją zrobiliśmy naszą lekką sprzeczką (śmiech). Ale do oktagonu nie wejdę. Szanuję swoje zdrowie i zamierzam jeszcze kilka lat pograć w piłkę. Będę trzymał kciuki za piłkarzy, którzy zdecydowali się brać udział we freak-figtach, ale nie zamierzam brać w tym udziału.
Ostatnio sporo się dzieje wokół PZPN i reprezentacji Polski. Afera goni aferę, wyniki kadry są kiepskie, pojawiło się niebezpieczeństwo, że w tym chaosie kolejny portugalski selekcjoner nam ucieknie. Śledzi pan wydarzenia w polskiej piłce?
Widzę, co się dzieje, ale ja jestem dzisiaj od tej reprezentacji dużo dalej, niż byłem, więc - choć mam na ten temat swoje zdanie - chyba lepiej jeśli nie będę tego dosadnie komentował. Wiem, że dla klubów z Arabii Saudyjskiej zapłacenie kary umownej za zerwanie umowy selekcjonera reprezentacji Polski to nie byłby problem. Nie znam Santosa osobiście, więc trudno mi powiedzieć, jak on może zareagować na niesamowicie intratną finansowo ofertę. Jeśli ktoś zarabia na przykład dwa miliony euro i dostaje propozycję za 10 milionów, to mało kto by się w przypadku takiej oferty nie złamał. Liczę, że Santos nie odejdzie w takim stylu, jak jego rodak Paulo Sousa, bo wizerunkowo byłoby to bardzo słabe dla reprezentacji Polski. Nawet jeśli PZPN dostałby jakieś odszkodowanie za zerwanie umowy. Może następnym razem trzeba dać kadrę Polakowi, to nie będziemy mieli takich problemów i takich obaw?
Rozmawiał Dariusz Tuzimek