Dzięki bramce zdobytej na Wembley potrafił przebić popularnością mistrzów olimpijskich. Mimo że nie zostawał królem strzelców Bundesligi, nie wbił czterech bramek Realowi Madryt i nie awansował do ćwierćfinału Mistrzostw Europy, to szał na jego punkcie był chyba jeszcze większy niż przy okazji sukcesów Roberta Lewandowskiego.
W czasach piłkarskiej posuchy w naszym kraju Marek Citko stał się idolem tłumów. Największy paradoks jego kariery stanowi fakt, że najsłynniejsze gole strzelał w meczach, które jego zespoły przegrywały. Ale po kolei.
Piłkarskie początki
Pierwsze kroki w świecie piłki nożnej Citko stawiał w rodzinnym Białymstoku jako zawodnik miejscowego Włókniarza. Już w wieku juniora przeniósł się do Jagiellonii najbardziej znanego białostockiego klubu. To tam zadebiutował w Ekstraklasie. Pierwszy sezon w seniorach Jagi był dla przyszłego reprezentanta Polski udany. Technika, przegląd pola i szybkość były cechami, które zwróciły uwagę mocniejszych drużyn rywalizujących na krajowym podwórku.
ZOBACZ WIDEO: Fernando Santos nie porwał polskich piłkarzy. "Nie ma chemii"
Przełomowy dla naszego bohatera okazał się rok 1995. Wówczas talent Citki dostrzegł pracujący w Widzewie Franciszek Smuda. Trener łodzian sprowadził go do swojej ekipy, a piłkarz z Podlasia szybko stał się jednym z filarów nowego zespołu.
Marek Citko w Lidze Mistrzów
Za najlepszy sezon w karierze Citki uważa się 1996/97. Przyczynił się do wywalczenia przez Widzew awansu do fazy grupowej Ligi Mistrzów. Historię z wyeliminowaniem duńskiego Broendby zna niemal każdy. Awans wywalczony w dramatycznych okolicznościach, okraszony słynnym komentarzem Tomasza Zimocha to temat na zupełnie inne opowiadanie.
Należy jednak podkreślić, że jednym z architektów awansu był właśnie Citko, który zdobył bramkę w Kopenhadze, czym poderwał drużynę do walki o odrobienie strat. Po pierwszej połowie rewanżowego starcia, kiedy łodzianie przegrywali 0:2, wydawało się, że mistrzowie Polski nie zagrają w najważniejszych klubowych rozgrywkach w Europie.
- Dodatkowo zwariował prezes Andrzej Grajewski. Wpadł do szatni i wykrzykiwał, że to koniec Widzewa, że więcej w takim składzie się nie spotkamy, że wszystkich posprzedaje. Ale my i trener Smuda nie braliśmy na serio tych wrzasków. Traktowaliśmy go jak mało poważnego gościa, który wpadł sobie ulżyć - wspominał po latach Citko na łamach "Przeglądu Sportowego".
O tym co stało się w drugiej połowie, raczej nie trzeba przypominać. Nawet trzecia stracona bramka nie podłamała Widzewiaków. Podopieczni Smudy strzelili dwa gole, dzięki czemu Citko miał szanse stawiać kolejne podwaliny pod powoli wybuchającą "citkomanię". Już w swoim debiucie w Lidze Mistrzów wychowanek białostockiego Włókniarza cieszył się z trafienia, które niestety nie pomogło Widzewowi. Mistrzowie naszego kraju przegrali w Dortmundzie z Borussią 1:2.
- Wbrew naszym obawom, iż od początku będą dominować Niemcy, w pierwszej połowie obserwowaliśmy wyrównaną walkę. Co więcej, gospodarze sprawiali wrażenie nieco zaskoczonych, iż mistrz Polski potrafi stawić im aż tak skuteczny opór. Niestety w 45. minucie zrzedły nam miny - pisał o tym meczu "Przegląd Sportowy".
Bramka zdobyta w Niemczech to jednak nic przy spektakularnym golu wbitym w potyczce z Atletico Madryt. Nasz zespół przegrał 1:4, ale najwięcej mówiło się o tym, czego dokonał bohater tekstu. Citko dostrzegł wysuniętego bramkarza drużyny ze stolicy Hiszpanii i zdecydował się na przelobowanie go z połowy boiska. Próba zakończyła się powodzeniem. Była to jedna z najpiękniejszych bramek w tamtej edycji Ligi Mistrzów.
Ostatecznie Widzew zajął w grupie trzecie miejsce. Nie dało to awansu do fazy pucharowej, jednak występy polskiego zespołu wstydu nie przyniosły, a nawet dostarczyły powodów do dumy.
Poważna kontuzja
W maju 1997 roku piłkarze Widzewa mierzyli się w Zabrzu z Górnikiem. W drugiej połowieCitko upadł na murawę, co poważnie zaniepokoiło kibiców w naszym kraju. Doniesienia o zdrowiu piłkarza nie były pozytywne. Doszło do kontuzji ścięgna Achillesa, która spowodowała aż... szesnaście miesięcy przerwy od grania w piłkę.
Citko powrócił do zdrowia, ale dawnej formy już nigdy nie odzyskał. Po wyleczeniu kontuzji rozegrał kilka meczów dla Widzewa. Strzelał gole Groclinowi w rozgrywkach o Puchar Polski oraz Amice Wronki w lidze. Zanosiło się jednak na zmianę barw klubowych.
Blisko Wisły Kraków
Przez pewien czas zawodnik z Białegostoku trenował z budującą potęgę Wisłą Kraków, której trenerem został Smuda. Wszystko wskazywało na to, że zostanie graczem tego klubu, ale ostatecznie wrócił do Łodzi. O powodach opowiadał na łamach czasopisma "Hat-trick": - Powód mojego powrotu do Widzewa był bardzo prosty. Jak już kiedyś wspomniałem, zawsze chciałem grać w Widzewie, a moje odejście do Wisły było w pewnym sensie wymuszone zaistniałą sytuacją. Pewnego razu otrzymałem telefon od trenera Smudy i prezesa krakowskiego klubu z propozycją zmiany barw, ale tak naprawdę nigdy nie chciałem odchodzić z Widzewa. Tutaj się najlepiej czuję i jak dotychczas, to właśnie w Widzewie osiągnąłem swoje największe sukcesy.
Pozyskaniem Citki zainteresowane były zagraniczne kluby. Mówiło się nawet o Liverpoolu, Arsenalu i Interze. Ofertę Widzewowi złożyło ostatecznie Blackburn Rovers. Zawodnik nie był jednak zainteresowany wyjazdem, o czym opowiadał w wywiadzie dla "Przeglądu Sportowego":
- Inter miał na transfer i mój trzyletni kontrakt dziesięć milionów dolarów. Ale skoro mieli zapłacić Widzewowi dziewięć milionów, bo tyle żądali, to nie miałem zamiaru tam iść, by w trzy lata zarobić milion dolarów.
- Włosi tłumaczyli: "OL, jeżeli klub weźmie pięć, to ty dostaniesz drugie pięć". Ale Widzew żądał za wiele. Dziewięć milionów dolarów dawało Blackburn, a mnie milion funtów. Tyle że ja nie chciałem tam iść, bo mnie interesował odpowiedni poziom sportowy. A Blackburn walczyło o utrzymanie.
Z Widzewa Citko trafił do prowadzonej przez Smudę Legii Warszawa, ale po przejęciu drużyny przez Dragomira Okukę jego sytuacja się pogorszyła. Piłkarz musiał rozglądać się za nowym klubem. Najpierw został wypożyczony do Groclinu, a następnie wyjechał za granicę. Niestety nie do Anglii, ani do Włoch, jak jeszcze niedawno się wydawało, a do Izraela, gdzie spędził rundę w Hapoelu Beer Szewa.
Po powrocie do kraju Citko kopał piłkę nawet na IV-ligowych arenach, reprezentując rezerwy Legii. Odżył piłkarsko po transferze do szwajcarskiego FC Aarau, ale dawnej formy (a tym bardziej sławy) nie zdołał odzyskać. Spędził jeszcze sezon w Cracovii. Karierę zaś zakończył w barwach Polonii Warszawa.
Występy w reprezentacji
Dużej popularności dostarczyły Citce występy w reprezentacji Polski. Zwłaszcza jeden mecz sprawił, że o piłkarzu było w naszym kraju tak głośno. Zanim to nastąpiło, Citko musiał zaliczyć gorzki reprezentacyjny debiut, bowiem w jego pierwszym występie w narodowych barwach, Polacy ulegli Japonii aż 0:5.
Najpiękniejszą chwilę w kadrze, białostoczanin przeżył 9 października 1996 roku. Na słynnym londyńskim Wembley reprezentacja Polski mierzyła się z Anglią w ramach eliminacji Mistrzostw Świata 1998. Citko otworzył wynik tego spotkania, będąc pierwszym od 23 lat (od czasu słynnej bramki Jana Domarskiego) Polakiem, który strzelił Anglikom gola na tym stadionie.
Sam przyznał po latach, że nie odczuwał przed rywalizacją wielkiej presji: - Tak po prostu miałem. Meczów nie mogłem się doczekać, a szczególnie tych międzynarodowych, żeby pokazać, że Polacy nie gęsi, potrafią grać w piłkę.
Przekonuje także, że z meczu bardziej od bramki pamięta inne sytuacje: - Na przykład siatkę, którą założyłem Gascoigne'owi, czy kilka fajnych dryblingów. Gola zdobyłem z automatu, to były sekundy: przyjęcie - uderzenie.
Gol strzelony w świątyni futbolu pozwolił piłkarzowi na zwycięstwo w organizowanym przez Telewizję Polską, Program III Polskiego Radia i "Super Express" plebiscycie na najlepszego sportowca Polski 1996 roku. Citko wyprzedził w nim nawet złotych medalistów olimpijskich z Atlanty.
Rozegrał w reprezentacji dziesięć meczów. Do siatki trafił jeszcze w towarzyskim meczu z Brazylią (porażka 2:4). Sam przyznaje po latach, że bramka zdobyta w tym pamiętnym meczu miała paradoksalnie negatywny wpływ na jego życie i sprawiła, że przez długi czas nie potrafił odnaleźć się w nowej rzeczywistości. Stał się niemal celebrytą. Z solidnego piłkarza szybko przemienił się w gwiazdora zdobiącego pierwsze strony gazet.
- Gol z 1996 roku nie odmienił, a popsuł mi trochę życie. Kiedyś przejście dwudziestu metrów po Piotrowskiej zajęło mi pół godziny. Citkomania była udręką, przeszkadzała - wspominał.
Codzienne czynności także wiązały się z, do tej pory, obcymi dla Citki problemami: - W czasie citkomanii jedzenie z McDonalda brałem w szczere pole i tam jadłem.
Ponadto pojawiały się oferty matrymonialne od wielbicielek, listy od fanów, a nawet prośby o wsparcie finansowe.
Głęboka wiara
Citko często podkreślał, że w jego życiu bardzo istotną rolę pełni wiara w Boga. Na łamach czasopisma "Hat-trick" przyznał, że wspólnie z innym pochodzącym z Białegostoku piłkarzem -Jackiem Chańką, jest aktywny w działalności "na polu wiary".
- Przyjaźnię się z Jackiem, lecz to, co robimy, trudno jest nazwać działalnością. Przynajmniej nam. Po prostu robimy coś, w co wierzymy. Nigdy nie dążyliśmy w związku z tym do jakiegoś rozgłosu. Jest to kwestia naszej wiary, przyznajemy się do niej i traktujemy to zupełnie normalnie. Nie mogę czasami zrozumieć, dlaczego obecnie tak to ludzi dziwi - opowiadał dziesięciokrotny reprezentant Polski.
Kiedy Arkadiusz Onyszko kupował mieszkanie, grając w Widzewie, to pieniądze pożyczył mu właśnie Marek Citko. Onyszko tak opisuje Citkę w swojej autobiografii "Fucking Polak":
"W Łodzi bardzo zbliżył się do Boga, podejrzewam, że dzięki temu tak dobrze radził sobie na boisku. Naród potrzebował bohatera, rozpoczęła się „citkomania”. Zatrudnił rzecznika prasowego, a ludzie zaczęli mówić, że mu odbiło. Bzdura.
Gdyby miał odbierać wszystkie telefony, nie starczyłoby mu czasu na grę w piłkę. Podczas jednego ze zgrupowań reprezentacji wsiadłem z nim do jego toyoty celiki, takiej z otwieranymi światłami i pojechaliśmy do Częstochowy. Na miejscu nie mogliśmy spokojnie przejść 100 metrów, wszyscy nas zatrzymywali, żeby zrobić sobie zdjęcie z Markiem.
Wiem, że w sanktuarium na Jasnej Górze wygłosił świadectwo wiary. Opowiedział w jaki sposób doświadczył obecności Boga. Zawsze biło od niego ciepło, dobroć, choć podejrzewam, że wiele osób mogło to wykorzystywać".
Marek Citko po zakończeniu kariery był politykiem i menedżerem piłkarzy
W rozmowie z portalem Eurosport.onet.pl, mówiąc o swojej wierze, nawiązał do opisywanej wcześniej kontuzji: - Wiara to nie tylko słowa, lecz także czyny. Wiedziałem, że piękna mowa nie wystarczy i że muszę poprzeć ją swoją postawą. Lekarze mówili, że pierwszy raz widzą piłkarza, który ma tak ciężką kontuzję, a każdy dzień zaczyna z uśmiechem.
- Trzeba przyjmować to, co zsyłają nam niebiosa. Istotą chrześcijaństwa jest nadzieja. Wiem, że po każdej złej chwili przychodzi lepszy moment. Moją ulubioną biblijną księgą jest Księga Hioba. Bohater tej historii stracił wszystko, a mimo to nie przestał wielbić Boga. Każdy z nas musi być takim Hiobem. Trzeba ufać niezależnie od tego, co dzieje się w naszym życiu. Bo każde zdarzenie w perspektywie zbawienia ma jakiś sens. Nawet cierpienie jest potrzebne. Uczy pokory - tłumaczył.
Mógł osiągnąć więcej
Nie ulega wątpliwości, że tzw. "citkomania" była swego rodzaju fenomenem socjologicznym. Citko stał się piłkarskim symbolem lat 90. w naszym kraju i to przez... jedną bramkę na Wembley. Można jedynie żałować, że człowiek z takim talentem nie osiągnął więcej. Możemy też gdybać jak poradziłby sobie w Blackburn, które przecież chciało go w swoich szeregach.
Już nigdy nie dowiemy się, jak potoczyłaby się jego kariera, gdyby nie fatalna kontuzja. Za gola na Wembley, mecze w Lidze Mistrzów i dokonania na arenach krajowych, piłkarzowi należy się pamięć ze strony kibiców w całej Polsce. Choć z drugiej strony, pokolenie śledzące rodzimą piłkę w latach 90. na pewno doskonale pamięta wszechobecną "citkomanię".