Michał Kołodziejczyk z Rosji
Nie wiadomo, czy dużo ich będzie. Niby skończył się mecz i mają prawo do bezpłatnego przejazdu, ale różnie to bywa. Czasami można odnieść wrażenie, że piłka nikogo tak naprawdę nie interesuje, a ludzie przygotowywali się tutaj, jakby w jednym miesiącu do ich kraju miał zjechać miliard kibiców. Nadia leży na górze i jest trochę zła, że ktoś jeszcze będzie w jej przedziale. Wiera, ta z dołu, cieszy się, że skoro już innostraniec, to chociaż nie Egipcjanin. Bo mógłby być głośny. Oni podobno są głośni, zresztą widziały tu jednego i strasznie wrzeszczał. Pewnie pijany.
Pociąg numer 252/251 relacji Adler-Barnauł, dystans czterech i pół tysiąca kilometrów pokona w cztery doby. Adler jest przy Soczi, nad Morzem Czarnym, Barnauł to Kraj Ałtajski, 250 kilometrów na południe od Nowosybirska. Nadia i Wiera jadą całą trasę, do rodziny na wakacje, są przygotowane na podróż. Jedzenie jest w torbach. Najgorzej było dojść do pociągu, z wagonu na stacji docelowej będzie już znacznie lżej.
Wiera jest matką Nadii, a próbuje być matką wszystkich. Mówi, skąd trzeba wziąć materac. Mogłaby niby tak podpowiadać tylko po to, żeby szybciej wrócić do snu, ale kiedy - widząc nieporadność - zapala światło w przedziale i pomaga ścielić łóżko, wiadomo, że po prostu chce pogadać. Pyta, czy jest żona, tak jakby Nadia męża jeszcze nie miała. Dopytuje o dzieci, tak jakby bez dzieci małżeństwo łatwo było jeszcze przerwać. Z zaciekawieniem przygląda się zdjęciom. Jest bardzo miła, uśmiechnięta i lubi rozmawiać. Później będzie wstawała na każdym przystanku. Nie pali, ale uwielbia oglądać dworce. Wszystkie takie odnowione teraz, przynajmniej na początku trasy. Mówi, że do Barnaułu jeździ dwa razy w roku i zimą, chociaż mróz straszny, to przyroda ładniejsza.
Moskwa - porażka z Senegalem
Nie da się komuś kazać być miłym. Nie można kontrolować stu czterdziestu milionów ludzi i sprawdzać, jak traktują gości, którzy przyjechali do Rosji na mistrzostwa świata w piłce nożnej. Moskwa to niby nie Rosja, to państwo w państwie, w niczym nie przypominające reszty kraju, z dwudziestoma milionami ludzi, którzy wydają się wychodzić na ulicę akurat w tym samym momencie, ale podczas mundialu można odnieść wrażenie, że przynajmniej połowie z tych ludzi zależy, żebyś czuł się dobrze.
Wszystko z godnością, bez służalczości. Nie łapią za rękę na ulicy i nie próbują na siłę wskazać drogi zagubionym, dziewczyny nie szukają kontaktu wzrokiem. W metrze nie czytają, jak w Londynie, ale uczestniczą w jakimś zbiorowym smutku. Ktoś powiedział, że Rosjanin nawet jak się cieszy, to oczy ma spaniela. Że jest to radość bez zapominania o codzienności, o tym, że następnego dnia znowu trzeba pójść do pracy. Mundial przypomina o sobie tylko plątaniną języków i walką o miejsca jak najbliżej telewizorów. W Rosji piłka nożna zeszła pod ziemię. Na 333 kilometrach, 200 stacjach i 12 liniach moskiewskiego metra są transmisje, w każdym wagonie. Do miejsc z widokiem na wielki futbol przepychają się jednak głównie obcokrajowcy, miejscowych jakby to wszystko średnio obchodziło.
Język rosyjski szarpany przez obcokrajowca rozładowuje napięcie. Skąd, po co, kto wygra - można pogadać, załatwić coś więcej i szybciej niż gdyby do dyspozycji pozostawał tylko uśmiech. Język rosyjski sprawia jednak, że nie ma co liczyć na wyjątkowe traktowanie, bo jak mówisz po rosyjsku, to znaczy, że wiesz czym je się ten świat i dla ciebie zasady panujące tutaj są jasne. Sowek głupieje, kiedy mówi się do niego po angielsku, francusku, niemiecku albo hiszpańsku - wtedy wyłącza rozum, a włącza serce. Mówisz po angielsku, to znaczy, że musisz być w szoku, bo nie rozumiesz żadnego napisu, nie wiesz jak się poruszać i jesteś bliski załamania. Angielski plus zagubienie na twarzy gwarantują sukces spóźnialskim, w metrze otwierają do wejścia drzwi wyjściowe, skracają kolejki i usprawiedliwiają brak biletu w tramwaju. To znaczy - jak tłumaczy konduktor - bilet musi być, więc przez kilkadziesiąt sekund zajmuje się drukowaniem kwitka z wielkim napisem "zero rubli".
Sowek to człowiek radziecki, od Sojuza - kiedyś pogardliwie mówiono tak o tych, którzy nie potrafili się przystosować do zmian po pierestrojce, później bycie Sowkiem niektórzy poczytywali sobie za powód do dumy. W powszedni dzień w metrze nikogo nie dziwią weterani z przypiętymi medalami do klapy marynarki, nikogo nie dziwi tęsknota za wielkim Związkiem Radzieckim, który pozwalał każdemu cieszyć się z potęgi militarnej i podbijania kosmosu tak samo jak z udanych plonów i produkcji traktorów ponad plan. Tęsknota za Związkiem Radzieckim to nie tylko marzenia o imperium, ale też westchnienie do czasów, gdy rozmawiało się w kuchniach, pisało wiersze i czytało książki. Sowki tęsknią za książkami, bo kiedyś miarą człowieka było tutaj to, ile kto przeczytał - teraz ile zagarnął pieniędzy. Ci, którzy potrafili sprywatyzować kraj na własnych zasadach za Sojuzem nie tęsknią. Ale za rozmowami w kuchniach już tak - bogaci także przychodzą do knajp urządzonych w mieszkaniach. Są coraz popularniejsze.
Kibice mają swoje ulubione miejsca. Rozrzuceni po całej Moskwie na mecze wyruszają z okolic Placu Czerwonego, najczęściej spod pomnika Marszałka Żukowa przed Muzeum Historycznym. Polacy zebrali się tam przed meczem z Senegalem, a później karnie ustawili się w kolejce do bramek wykrywających metal, by wejść pod Sobór Wasyla Błogosławionego, w najbardziej charakterystyczne miejsce miasta. Sobór wygląda, jak zamek z lukru, obok, z głośników przy Mauzoleum Lenina trwa wbijanie do głowy historii słodyczy pozbawionej. Do turystów w centrum głośniki mówią cały czas, tłumaczą, co jest ważniejsze od futbolu.
Kibice wymieniają się koszulkami, śpiewają, robią wspólne zdjęcia. Codziennie Plac zalewa fala innego koloru. Od Kolumbijczyków robi się żółto, od Marokańczyków czerwono, sombrera Meksykanów dają dużo cienia. Świat obawiał się rosyjskich chuliganów, którzy dwa lata wcześniej, bijąc się z Anglikami zdemolowali pół Marsylii. Polska obawiała się zemsty za ataki na rosyjskich kibiców przy Moście Poniatowskiego w Warszawie podczas Euro 2012, ale Moskwa o tych lękach nie słyszała. Rosyjscy chuligani jeszcze niedawno byli fajni, ale teraz już nie są.
Osiem lat temu Władimir Putin, razem z przywódcami grup chuliganów, jechał autokarem na grób zabitego w Moskwie przez "kaukaskich" Jegora Swiridowa, fana Spartaka. Fanaci w Rosji dostali legitymację do sprawowania nieformalnej władzy na ulicach, prezydent dawał im specjalne pociągi i samoloty, kiedy reprezentacja potrzebowała wsparcia na boisku, a imię groźnej Rosji trzeba było sławić także pod stadionami i w pubach. Patriotyzm fanatów był ceniony przez władzę do czasu, aż uczynił z nich zbyt mocnych graczy, którzy ciągle chcieli rozdawać karty.
Przed mundialem Rosja obiecała, że turniej będzie bezpieczny, a ci, którzy szukają mocnych wrażeń, mogą mieć je zapewnione do końca życia - w więzieniach, głęboko w interiorze. Związek kibiców wyrzucono ze struktur federacji, zatrzymywano najbardziej znanych jego członków, komuś spłonął samochód, sugerowano, że między 14 czerwca, a 15 lipca najpiękniejsza pogoda jest za granicą, odbierano identyfikatory kibica uprawniające do zakupu biletów. "Jeśli rzucisz banana na boisko, do końca życia będziesz jadł banany" - padło hasło, chociaż pewnie kłamliwe, bo o banany na Syberii ciężko. Za granicą można dymić, u siebie - nie. Rosja ma przeprowadzić piłkę przez najspokojniejszy turniej i ją przeprowadza. Ktoś pobił się na meczu Kolumbii, to znaczy popchnął kibica siedzącego obok, w nerwach po straconym golu. Tyle. Fanaci powyjeżdżali za granicę sami, nikt ich nie zmuszał. Wiedzieli, że gdyby działo się coś na mieście, to na wszelki wypadek w więzieniu na samym początku zamknie się właśnie ich, jako z założenia podejrzanych.
Pociąg: Dusza śpiewa
Przez dwanaście lat mundial nie jeździł pociągami. Ani w Brazylii przed czterema laty, ani osiem lat temu w Republice Południowej Afryki ten środek transportu nie istniał. W Niemczech w 2006 roku owszem - wsiadało się w pachnącą rakietę w Monachium, wysiadało po kilku godzinach w Hamburgu. W rakiecie był internet, klimatyzacja, pachnąca toaleta, a żeby pogadać z innym pasażerem, trzeba było upewnić się, czy na pewno ma na to ochotę i włożyć trochę wysiłku, by w ogóle go spotkać gdzie indziej niż w wagonie restauracyjnym. Rosja wepchnęła kibiców do pociągów dając im całą siebie - z ludźmi, ich historiami i codziennością. Codzienność śmierdzi tu spoconymi skarpetkami albo pachnie świeżym, krojonym ogórkiem. Męczy chrapaniem albo cieszy śpiewem do gitary.
W Związku Radzieckim na bandytów mówili "Matka Odessa, ojciec Rostów", bo były to dwa najbardziej przestępcze miasta kraju. Na tych wsiadających w Rostowie wciąż patrzy się więc trochę krzywo. W trakcie mundialu pociągi między miastami, w których rozgrywane są mecze, znajdują się jednak pod specjalnym nadzorem. Na dworzec wchodzi się, jak na lotnisko, z taką samą kontrolą i prześwietlaniem bagażu. Sprawdzanie paszportów jest jeszcze przy wejściu do wagonu, dokładne, z porównywaniem zdjęcia ze stanem rzeczywistym. - Na tym zdjęciu jesteś trzeźwy, a teraz pijany. Następnym razem musisz iść pijany do fotografa i nie będzie problemu - tłumaczy konduktorka w Rostowie, a kolejka do wagonu robi się coraz dłuższa. Przy konduktorce i pijanym pasażerze stoi dwóch smutnych panów ze skórzaną torebką przewieszoną przez ramię. Czasem kogoś wyłowią. - No odejdź na dwa metry, chodź tutaj - mówią, po czym pokazują legitymację tajnej policji i każą czytać. Czytanie idzie z trudem. Pasażer pociągiem nie pojedzie, pasażer pójdzie z nimi.
Przedziały z czterema leżankami są w wagonach "kupiejnych", to wersja droższa. Najdroższa jest z dwoma leżankami w przedziale, ale takimi jeżdżą tylko obcokrajowcy, którzy mają wrażliwe nosy i nie lubią ludzi. Nie że bogacze - ci pociągami dalekobieżnymi nie jeżdżą w ogóle, bo stać ich na samoloty. Połączeń lotniczych w Rosji jest dużo, ciągle powstają nowe lotniska, które przyjmują też prywatne odrzutowce. Prawdziwa Rosja to jednak pociąg przedział "plackartnyj". Wersja budżetowa, najtańsza, ale najbogatsza we wrażenia i nowe znajomości.
Trudno sprawić, by 56 osób oddychało jednym rytmem. Trudno sprawić, by wszystkim zachciało się spać w tym samym momencie i, nie daj boże, by w tym samym momencie się obudzili, bo toalety w wagonie są tylko dwie. Wagon plackartnyj nie ma drzwi w przedziałach, łóżka znajdują się także wzdłuż korytarza - te na dole składa się dopasowując środkową część ze stolika, który za dnia służy do przyrządzania posiłków i grania w karty. Jazda takim pociągiem, to jak kilkunastogodzinna sesja u psychologa, terapia grupowa. Opowiada się o narodzinach dzieci i śmierci rodziców, rozwodach i romansach, kolegach z wojska i szkolnych miłościach. Jak pojawi się gitara, to jest radośniej, bo dusza Rosjanina śpiewa, a z gitarą jakoś tak łatwiej zacząć.
Kazań - porażka z Kolumbią
Irina jeździ taksówką już dziesięć lat. Na mundialu najbardziej podobali jej się kibice z Anglii, bo zawsze byli pijani i chyba dlatego nie liczyli dokładnie banknotów przy wręczaniu napiwków, a kursy bywały bardzo krótkie, bo Anglicy po kilku piwach nie lubią nawet przechodzić przez ulicę. Irina ma dwie córki i sporą nadwagę, ale bardzo zadbane dłonie. Za dnia pracuje w salonie kosmetycznym i koleżanki czasami zrobią jej paznokcie po godzinach. Szefowa wie, godzi się, to taka premia. Taksówka to dodatek, w mieście jest jeszcze jedna kobieta, która jest w korporacji, ale rzadko jest okazja pogadać.
Irina ma męża, ale to mąż świąteczny. Pracuje "w ropie", na Syberii, do domu przyjeżdża raz w roku, na miesiąc. Irina nie tylko akceptuje taki układ, ale bardzo jej w nim dobrze, bo męża praca zmieniła, nadają już na innych falach i stał się męczący. Kiedy jeździ taksówką, jej córkami opiekują się dziadkowie.
W Kazaniu świta o 1.50 i na ulicy trudno odróżnić tych, którzy jeszcze nie poszli spać, od tych którzy już wstali. Na głównym deptaku miasta, ulicy Baumana, dzienne światło nikogo nie spłoszyło. Kolumbijczycy tańczą Kalinkę, mylą kroki, przechodzący obok Rosjanie nie wytrzymują i pokazują, jak powinno się podskakiwać. Kiedy język ciała nie wystarcza, próbują rozmawiać. Teraz nawet twarzą w twarz najłatwiej rozmawia się przez telefon komórkowy. Internetowy tłumacz hiszpańsko-rosyjski robi błędy, ale czy coś z tego będzie i tak widać w spojrzeniach. Ci, którzy ani nie tańczą, ani nie przełamują lodów, klepią się po kieszeniach. To rosyjski zwyczaj, którym najszybciej zaraża się obcokrajowców. W kieszeniach powinny być dokumenty, a jak się popiło przychodzą lęki, że dokumentów nie ma. A jak nie ma dokumentów, to są problemy, bo wtedy na pewno na ulicy wylegitymują. Mogą nie sprawdzać miesiącami, ale właśnie wtedy - jak na złość - na pewno się to przytrafi. Samokontrola obecności dokumentów dokonywana jest więc regularnie i dość często.
Kazań to stolica Tatarstanu. Jest czysty, zadbany i lubi nazywać się sportową stolicą Rosji. W 2013 roku zorganizował letnią uniwersjadę, na którą wybudowano nowiuteńki stadion z największym na świecie ciekłokrystalicznym ekranem na zewnątrz. Tutaj odbyły się też mistrzostwa świata w pływaniu dwa lata później. Basen znajdował się w tym miejscu, w którym trzy tygodnie temu Polacy grali z Kolumbią.
Pani Wala sprzedaje w sklepie "Produkty 24", zaraz przy teatrze. Teatr współpracuje z Teatrem Bolszoj w Moskwie, czym chwali się na plakatach. Sklep pani Wali z nikim wielkim nie współpracuje, dlatego ledwo wiąże koniec z końcem. Pani Wala o czwartej nad ranem zazwyczaj tylko uzupełnia lodówkę z piwem, więc jak do sklepu wchodzi ktoś z walizką, to nadzieja, że trzeźwy i że kupi coś innego, wzrasta. Według pani Wali Polska to piękny kraj, spokojny. Jej babcia nazywa się Kowalska i gdyby się w Ruskim nie zakochała, to pani Wala miałaby teraz piękne życie, spokojne. Babcia Kowalska pod Kazaniem była w niewoli, ale jak się wojna skończyła, to było zapotrzebowanie na miłość, dla równowagi. Jej Rusek tak ją w sobie rozkochał, że nie wróciła już do Polski. Pani Wala żyje za piętnaście tysięcy rubli miesięcznie, to mniej więcej dziewięćset złotych. Jak wylicza, ile kosztuje kredyt na mieszkanie jej córki, który zaciągnęła zanim wprowadzono program dla młodych, to psuje jej się kalkulator. Skromnie żyjemy - mówi i proponuje ciasto. Do pracy przyniosła, nie na sprzedaż, ale niech spróbuje.
Kazań pompuje pieniądze w wizerunek. Wszystkie większe miasta Związku Radzieckiego miały metro, Kazań nadrobił dystans - budowę rozpoczęto w tysiąclecie założenia miasta, w 2005 roku. Linia jest jedna, biegnie wzdłuż głównej ulicy, ma dziesięć stacji i szesnaście kilometrów. Kazań ma też piękny most z pylonem w kształcie litery, jak Millenium i meczet Kul Szarif - biały z niebieskimi kopułami. Trafia na wszystkie pocztówki i do wyobraźni, bo stoi tuż przy murach kazańskiego Kremla. Kul Szarif bronił kiedyś miasta przez Iwanem Groźnym, który po jego zdobyciu kazał zburzyć meczet i wybudować Kreml. Teraz jest i odbudowany meczet, i Kreml, i jego władca - przyjaciel Putina - Rustam Minnichanow.
Kiedy lokalni przewodnicy pokazują mundialowym turystom Kreml i mówią, że to siedziba prezydenta - nikt się nie dziwi. Ale kiedy turyści dowiadują się, że nie prezydenta Putina, tylko prezydenta Tatarstanu, ich oczy szeroko się otwierają. Minnichanow jest jedynym władcą w Rosji poza Putinem, który może o sobie mówić "prezydent". Putin uszanował fakt, że mieszkańcy Tatarstanu głosowali w wyborach na prezydenta swojej republiki, a że w Minnichanowie ma przyjaciela, to pozwala mu się cieszyć przywilejami. Kazań cieszy się też pieniędzmi z przemysłu chemicznego i przede wszystkim ropy. Ma też zakłady lotnicze, stocznie i niedaleko - fabrykę Kamaza. Z jednego z najbardziej bandyckich miast Związku Radzieckiego zamienił się w oazę spokoju. Mafii już nie ma, wszędzie widać policję. Miasto wygląda po europejsku. Ulice są czyste, jest system miejskich rowerów, komunikację miejską poza metrem tworzą jednolite autobusy, a nie przypadkowy zbiór rozlatujących się marszrutek.
W dniu meczu Polski z Kolumbią nowiuteńki deptak nad Wołgą pełen jest kibiców. Tutaj zorganizowano też punkt odbioru fan-karty, która na czas mistrzostw znosi konieczność posiadania wizy. Kibic na mundialu jest wylegitymowany, fan-karta wisi na szyi większości tych, którzy przylecieli na turniej przez cały czas - i na meczach, i podczas odsypiania imprez pod miejskimi pomnikami. Policja tych z wywieszką traktuje ulgowo, przymyka oko na przechodzenie na czerwonym świetle. To goście, zaraz wyjadą.
Brat Igora miał firmę przetwórstwa rybnego. Dużą i dobrze prosperującą, ale powiązaną kapitałowo z Ukrainą. Kiedy Rosja zabrała Krym, a w Donbasie toczy się wojna, Igor nie prosperuje już najlepiej, tylko siedzi nad Wołgą, pije piwo, pali papierosy i patrzy, jak ludzie dają się nabierać. Mówi, że mundial to teatr, perfekcyjnie odegrany przez miliony zastraszonych obywateli, którzy muszą pokazać, jak cudownie im się żyje w ojczyźnie. Igor nie ma biletu na mecz, za to piłkę ma gdzieś. Putinowi udało się zatuszować aneksję Krymu, o przetwórstwie rybnym Igora pewnie nawet nie pomyślał. - Gramy w piłkarskim przedstawieniu - mówi. - Przystanki myją w mieście, pojedziesz pięćdziesiąt kilometrów dalej i już brud. Trawy nikt tu nie pielęgnował, rozwinęli rolki z nową tuż przed turniejem. Tatarstan jest bogaty na pokaz, a Kolumbijczycy myślą, że to raj. Tu dobrze się żyje wybranym Tatarom, tym z klanu prezydenta. Wżenić się nawet nie da, bo córki wydają za tych z Kremla. I nie chodzi mi o Kreml w Kazaniu.
Na mundialu o Ukrainie pamiętał jeszcze chorwacki piłkarz Domagoj Vida, którzy przez pięć lat grał w kijowskim Dynamie. Zadedykował Ukraińcom zwycięstwo nad Rosją w ćwierćfinale. Później przeprosił.
Pociąg: szach, mat
Do wagonu restauracyjnego, otwartego dopiero od dziewiątej rano, chodzi się na śledzia z ziemniakami, żeby zjeść coś ciepłego. Nie wiadomo dlaczego zawsze wciskają też pierogi, nawet jakbyś zamawiał kawior. Karta z daniami traktowana jest dość swobodnie, ceny wysokie. Do naleśnika z miodem dostaniesz dżem, bo miodu nie ma i nie powinieneś się dziwić. Kilka razy pociąg staje na dłużej i wtedy można kupić jedzenie od miejscowych na peronach. Są kurczaki, ryby, ogórki kwaszone, świeża surówka, pączki, jagodzianki, piwo w dwulitrowych butelkach. Trzeba się pilnować, żeby nie zostać w japonkach na peronie, bo pociąg lubi ruszyć w dalszą podróż bez ostrzeżenia. Piwa w pociągu spożywać nie można, wódki do ogórków też nie - na czas mundialu jest zakaz, ale to jeden z tych zakazów, które omija się uśmiechem. Pije się w przedziałach, po cichu, jak prowadniczka nie patrzy.
Prowadniczka jest szefową, rządzenie miała w genach albo szybko się nauczyła. Odpowiada za wagon. Na wejściu zabiera bilet, który odda przy wysiadaniu, jeśli potrzeba rozliczyć w firmie. Na bilecie ma napisane imię, nazwisko, narodowość, wie jak zagadać. Za bilet wręcza czyste prześcieradło i poszewkę na koc i poduszkę. W niektórych wagonach dają jeszcze mydło, ale w tym właśnie się skończyło i raczej nie będzie. Są za to szachy - można wypożyczyć jakby się nudziło, bo w szachy można przecież grać międzynarodowo. Szach, mat, każdy zrozumie.
W pociągu z Rostowa wieczorem nie było wielkiej imprezy. Ktoś zagrał na gitarze smętną piosenkę, dołączyło kilku pasażerów. Ktoś przełamywał międzynarodowe lody. Ponarzekał na życie, na niskie zarobki, przeliczając ruble na złotówki w internecie na swoim złotym ajfonie ósemce. Bilety na mecze pomogły Rosjanom w podreperowaniu domowego budżetu. Niektórzy dostali wejściówki w zakładach pracy i korzystają z nich na dwa sposoby. Po pierwsze - mogą za darmo pojechać pociągiem, więc jest okazja, by odwiedzić rodzinę. A jak już się pojedzie, to bilet można sprzedać. Ale sprytnie, nie że pod stadionem, ordynarnie, narażając się na zderzenie z władzą. Szuka się wzrokiem kogoś, dla kogo futbol jest ważny, a później pokazuje mu się gestem głowy, żeby zszedł z głównego szlaku.
Klimatyzacja w wagonach kupiejnych działa, kiedy pociąg jedzie. Kiedy staje na dwadzieścia minut - nie działa. Wtedy można się spocić, poczekać aż pociąg ruszy, a po kilku takich przystankach poczekać na katar i przeziębienie. Wiera nad ranem z politowaniem patrzy na innastrańca i proponuje jedzenie. Kroi chleb nożem, pomidora umyła w łazience. Wciska w rękę ser topiony, potem żółty w plasterkach. - Chudy, jak ty - mówi. W wagonie plackartnym kolejka do łazienki, ktoś proponuje zapisy, ale to chyba tylko tak dla śmiechu. Zapach obieranego jajka i świeżych ogórków, tych którzy przygotowują śniadanie, miesza się z tanimi perfumami, tych którzy przeszli już poranną toaletę. Skarpetki pochowane głęboko, wszyscy boso albo w klapkach, dzwonią do dzieci, kiedy pociąg staje na jakiejś stacji. Wtedy jest internet i można dzwonić bez dodatkowych kosztów.
Prowadniczka ma obowiązek obudzić godzinę przed stacją docelową. Sprawdza na biletach, który pasażer dokąd jedzie i robi rundkę przed Wołgogradem. Wiera próbuje ją powstrzymać. - Niech sobie pośpi, ja go obudzę za pół godziny. Przecież może mieć jeszcze jakieś sny - mówi.
Wołgograd - zwycięstwo z Japonią
Jest spalony słońcem, jak dacze u Nikity Michałkowa. Żarki nie ma, żarka będzie, jak dobije do pięćdziesięciu stopni - mówią miejscowi, ale komuś nieprzyzwyczajonemu do słońca zmieszanego z gorącym wiatrem, trudno nawet złapać oddech.
Na pierwszy rzut oka to najradośniejsze miasto z tych, w których grali Polacy, bo na ulicach od samego rana wszyscy tańczą. Ruchy mają dość kompulsywne, nieskoordynowane - podrygują, podskakują i klepią innych po ramionach. Nie każdy ma taniec w genach, niektórzy z nim walczą, a pomaga w tym oferta handlowa. Znaki z przekreślonymi podskakującymi postaciami są na drzwiach większości sklepów blisko Wołgi, bo to właśnie Wołga wyznacza obowiązujący w letnim sezonie rytm. Wystarczy kupić aerozol za dwieście rubli, żeby odstraszyć muszki lecące znad rzeki do wszystkiego, co się rusza. Aerozol jest na bazie wanilii, muszki wanilii nie lubią. Lubią za to pot i brud, ofiar nie brakuje. Muszki gryzą tak mocno, że osocze wycieka z rany przez kilka dni. Rany okrutnie swędzą.
W czasie mundialu z muszek zrobiono tu poważne zagadnienie. Informowały o nich ważne telewizje, do kamer wypowiadali się eksperci i zwykli mieszkańcy. Wspominano też o niebezpiecznych szarańczach, ale to chyba tylko tak, żeby wzmóc poczucie grozy. Dla piłkarzy rada była jedna - mają biegać tak szybko, by muszki nie nadążyły. Polacy i Japończycy średnio się posłuchali, zagrali mecz na chodzonego, a pogryzieni zostali tylko przez media po ostatnim gwizdku.
Wołgograd na mundial dostał 320 milionów euro od rządu i trzy czwarte wydał na nowy stadion. Wołgograd musiał dostać mundial, jak brzydki by nie był i jak niewiele miałby do zaoferowania gościom. Miasto-bohater, miasto-symbol, w czasie drugiej wojny światowej, kiedy było jeszcze Stalingradem, odbyła się tu jedna z najdłuższych bitew, która doprowadziła do załamania się niemieckiego frontu. Miasto żyje bitwą, na oknach samochodów świecą naklejki z napisem "Spasiba diedu za pobiedu", "Dziękuję ci dziadku za zwycięstwo". Największą atrakcją jest muzeum Panorama przy starym młynie - jedynym budynku, który pozostał z tamtych czasów. Obok znajduje się Dom Pawłowa, z którego oryginalny został tylko mur. Przewodnicy kochają opowiadać, że z Domu Pawłowa zabito w czasie bitwy więcej Niemców niż przez całą wojnę w Paryżu. Budynek można odbić i utrzymać w jednej z misji w grze "Call of Duty".
Stadion Wołgograd, jak większość nowych obiektów wybudowanych na mundial, stoi nad rzeką. Jego konstrukcja ma przypominać fajerwerki, jakie nad miastem rozbłyskują co roku podczas obchodów Dnia Zwycięstwa. Na wzgórzu przy stadionie z mieczem wzniesionym do góry, na całe miasto patrzy pomnik "Matka Ojczyzna Wzywa". Wzgórze to Kurhan Mamaja, który w czasie walk przechodził z rąk do rąk, a na którym teraz stoją tabliczki z uprzejmą prośbą, by nie biwakować na trawnikach, bo to grobowiec dla 34 505 żołnierzy.
Szczątki ludzkie wykopywane są tutaj przy budowie każdego bloku, miasto stoi na krwi i z jednej strony stara się tworzyć nowy wizerunek niezwiązany z wojną, z drugiej - dba o tradycję i z historią nie chce się ścigać, bo wie, że od niej nie ucieknie. Kurhan to wielki park pamięci - z Salą Wojennej Sławy przy której stoi całodobowa warta i z usytuowaną trochę niżej rzeźbą "Ani Kroku W Tył". To cytat ze Stalina, puszczany na okrągło z głośników, obok litanii za kogo ginęli tu ludzie, komu trzeba być wdzięcznym i jak powinien wyglądać patriotyzm. Wołgograd na dziewięć dni w roku oficjalnie zmienia nawet swoją nazwę na Stalingrad, o każdy kolejny dzień takiej możliwości toczyły się targi na radach miasta. Nie brakuje takich, którzy nowej nazwy nie akceptują, ale to raczej ci, których historia wyprzedziła już dawno i którzy nawet w przyszłość nie patrzą.
Dworzec w Wołgogradzie, którego wypatrywała Wiera, odnowiony został nie tylko po to, by błyszczeć na mundialu. To tutaj w grudniu 2013 roku doszło do jednego z trzech zamachów, które wstrząsnęły całą Rosją. Na dworcu bombę postawiono na taśmie przy kontroli bagażu, dzień wcześniej zamachowiec zdetonował bombę w trolejbusie, jeszcze dwa miesiące wcześniej - kobieta wysadziła się w autobusie. Zginęło 40 osób, ponad sto zostało rannych. Do ataków przyznali się dagestańscy mudżahedini. Do Wołgogradu przyjechał Putin, po kilku miesiącach zmieniły się władze - postawiono na bezpieczeństwo i drogi. Drogi docenia się teraz nawet bardziej, bo porządnych nie było tu nigdy.
W czasie mundialu dworca w Wołgogradzie każdego dnia bez przerwy pilnowała grupa kilkudziesięciu policjantów. Wejście tylko jedno, z dokładną kontrolą - nie tak jak w moskiewskim metrze, gdzie dzikie tłumy powodowały, że bramki wyłączano zdając się na oczy strażników, którzy zatrzymywali wyrywkowo tych, którzy wydawali im się podejrzani. Na dworcu sprawdzano nawet paczki papierosów, telefony nie mogły być wyciszone, trzeba było pokazać, że działają. Policjanci patrzyli głęboko w oczy, jakby chcieli zajrzeć w duszę. Kierownik w sali sprzedaży biletów, kursował między ośmioma okienkami pytając ciągle kasjerek, czy mają problemy z klientami czy może pójść dalej.
Z dworca można pojechać pociągiem do Rostowa, można do Moskwy, do Soczi, Barnaułu, można też do Groznego. To zaledwie dziewięćset kilometrów. Co prawda nikt nie porwał się na budowanie w Groznym stadionu na mundial, ale posłuszeństwo Ramzana Kadyrowa względem Putina zostało nagrodzone miejscem na liście oficjalnych ośrodków treningowych. FIFA dostawała listy, by się na to nie godzić, ale podobnie jak egipska federacja, która postanowiła zrobić tam bazę swojej reprezentacji w czasie mundialu, nie widziała w tym nic złego. Według raportów niezależnych organizacji w Czeczenii wciąż dochodzi do porwań, stosowane są tortury, zlecane zabójstwa polityczne. Dla FIFA liczyły się inne raporty, finansowe. A Kadyrow potrzebował międzynarodowej legitymizacji, chciał owinąć się flagą i pokazać, jako lider dbający o rozwój sportu. Z Groznym związany był największy skandal fazy grupowej, kiedy gwiazdor Liverpoolu Mo Salah pozwolił sobie zrobić zdjęcie z Kadyrowem, a później okazało się jeszcze, że został honorowym obywatelem Czeczenii.
Kiedy Egipt grał swój ostatni mecz na turnieju z Arabią Saudyjską w Wołgogradzie, kibice postanowili wesprzeć swojego gwiazdora, przychodząc na stadion w koszulkach z napisem "Mo, jesteśmy z tobą". Dwa dni przed meczem świat obiegła informacja, że Salah myśli o tym, by zakończyć grę dla Egiptu, myślał ponoć nawet o natychmiastowym opuszczeniu zgrupowania. Nie dlatego, że Egipt przegrywa, ale dlatego, że wizerunku piłkarza użyto w celach politycznych, a on tylko kocha grać w piłkę i nie chce być utożsamiany z żadną frakcją, a na pewno nie z łamaniem praw człowieka. W meczu z Arabią Saudyjską Salah zagrał, strzelił jednego gola, ale Egipt stracił dwa i wrócił do domu z trzema porażkami.
Polakom Wołgograd kojarzyć się będzie ze zwycięstwem z Japonią, końcówką, kiedy ani jedna ani druga drużyna nie próbowała przejść linii środkowej i Jakubem Błaszczykowskim, który dopóki nie pojawi się na treningu klubowym, będzie można domniemywać, że nadal stoi przy linii i czeka na zmianę. Na trybunach ludzi w biało-czerwonych barwach było może ze dwa tysiące, niektórzy po porażce reprezentacji Polski z Kolumbią w ekspresowym tempie i z dużą zniżką sprzedawali swoje bilety.
Historia wspólnie napisana
Mówi się, że w ciągu pięciu lat w Rosji może zmienić się wszystko, a w ciągu dwustu nic. W ciągu trzydziestu dni mundialu w Rosji zmieniło się pewnie niewiele, ale w tym, co świat myśli o Rosji - bardzo dużo. Ludzie są gościnni, ciepli i otwarci - to żaden mit. Ludzie są dumni, potrafią wiele znieść i nie stracić pogody ducha - to było widać. Ludzie są otwarci na nowości, nawet jeśli to tylko na miesiąc, dzielą się tym, co mają w torbie z jedzeniem i miejscem w autobusie, dzielą się codziennością czasami uśmiechem, zakrywając swój wstyd za otoczenie. Nie boją się otworzyć i mówić, a nawet jeśli sami nie tańczyli, inni tańczący zupełnie im nie przeszkadzali.
Na mundialu w Rosji na doping własnych kibiców mogły liczyć przede wszystkim reprezentacje z Ameryki Południowej, Europejczycy wybrali oglądanie piłki w telewizji. Rosja kojarzyła im się źle, nie potrafili zachwycać się dziełami Stalina i mówić o nim, że może tyran, ale chociaż zaprowadził porządek i zbudował prawdziwe imperium. Ci, którym do Związku Radzieckiego było dalej, traktowali przyjazd na mundial, jak wizytę w skansenie, jak rejs na Kubę albo wakacje w Wenezueli Hugo Chaveza. Brazylijczycy, Argentyńczycy, Meksykanie czy Kolumbijczycy zostali na mundialu do końca, chociaż ich reprezentacje wróciły do domu dużo wcześniej.
Ci, którzy zdecydowali się przyjechać, dostali bezpieczny turniej, dobrze skomunikowany i z pięknym futbolem. Mieli swoich bohaterów, historię małej Chorwacji i odpadających w fazie grupowej Niemców. Mieli młodych Belgów i szybkich Francuzów, mieli też Rosję, z reprezentacją, której było łatwiej jako gospodarzom, niż cztery lata wcześniej Brazylii. Nie musiała wygrać, a i tak napisała piękną historię. Przy pomocy zwykłych ludzi.
Autor korzystał z książek:
Swietłana Aleksijewicz, "Czasy Secondhand. Koniec czerwonego człowieka", Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2015
Jacek Hugo-Bader, "W rajskiej dolinie wśród zielska", Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2011
Roman Imielski, Radosław Leniarski, "Najtrudniejszy mecz Kremla", Agora, Warszawa 2018
Peter Pomerantsev, "Jądro Niewinności", Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2015
ZOBACZ WIDEO: Mundial 2018. Szpakowski o słabym występie Polaków. "Tam nie dało się trenować"