Chyba wszyscy zadawali sobie proste pytanie: jakiego Chalidowa obejrzymy w Łodzi? Mistrz wracał do swojego domu po dwóch zwycięstwach. Ale nie były to walki, do jakich nas wszystkich przyzwyczaił. On też to wiedział i wrócił, by przekonać siebie i nas, że wciąż jest tym samym zawodnikiem.
Kibice w Łodzi tęsknili za wielkim MMA i swoim bohaterem. To właśnie tutaj w Atlas Arenie Chalidow powalał Rodneya Wallace'a prawym z piekła rodem, który dało się słyszeć nawet w najwyższych sektorach. To tutaj sprawdzał giętkość nogi Jessego Taylora. To tutaj rodził się jego mit.
Fani o tym nie zapomnieli. Kto otrzymał największą owację podczas ceremonii otwarcia KSW 42? Właśnie on. W zamian Chalidow chciał dać swoim ludziom niezapomnianą walkę. Wygrywał po dwóch rundach. W pierwszej odsłonie dwukrotnie rzucił na deski Narkuna. Używał tej samej broni, której nie byli w stanie się przeciwstawić wspomniany Wallace czy Luke Barnatt. Po dwóch rundach Chalidow mógł włączyć tryb znany w walki z Azizem Karaoglu. Nie zrobił tego.
Rozmawiałem z nim za kulisami, tuż przed oficjalnym rozpoczęciem gali. Rozmawiałem też w obecności kamery po walce. On chciał. Chciał wygrać jak mało kiedy. Za wszelką cenę. Bez cienia wątpliwości. Efektownie. Podczas oficjalnej ceremonii ważenia Chalidow zawsze zbijał "piąteczki", były uśmieszki, żarty, ale nie przed KSW 42. Tutaj była chęć pokazania prawdziwego siebie. I to się Mamedowi udało. Właśnie dlatego uważam, że w Łodzi nie przegrał. Przyjął wyzwanie rzucone przez zawodnika cięższego od siebie, z góry utrudniając sobie sprawę. Jak kończą się takie wycieczki, przekonał się Conor McGregor w walce z Nate Diazem.
ZOBACZ WIDEO Mamed Chalidow po KSW 42: Absolutnie nie żałuję niczego, cieszę się z bardzo dobrej walki
Chalidow i Narkun stworzyli widowisko, jakiego jeszcze w historii KSW nie było. - Nieważne, ile wdechów weźmiecie przez całe swoje życie. Ważne są te momenty, w których nabieracie powietrza i wstrzymujecie oddech. Oby Mamedowi i Tomkowi w hali wystarczyło tlenu - mówił przed galą Maciej Kawulski, współwłaściciel federacji. I miał rację. Walkę oglądało się z zapartym tchem, ale obu nawet na chwilę tlenu nie zabrakło. Wystarczyłoby go nawet na mistrzowskie rundy. Szkoda, że nie dane było nam ich zobaczyć.
Tomek Narkun dokonał czegoś niemożliwego. Kiedy lądował na deskach w pierwszej rundzie, byłem przekonany, że to będzie jego koniec. Zdanie zmieniłem w połowie 2. rundy. Przetrwać wielki napór zmotywowanego jak nigdy mistrza i zwyciężyć w stylu dawnych gwiazd Pride - wielka sztuka. Tak rodzą się legendy.
Panowie, dziękuję Wam obu.
z Łodzi - Artur Mazur