Yuki Kawauchi: poznaj najbardziej szalonego biegacza świata

To fenomen. Człowiek, który pracuje na pełnym etacie, nie posiada trenera, menedżera czy sponsora, nawiązuje równorzędną walkę z zawodowcami i często ich pokonuje. Startuje praktycznie co weekend.

W tym artykule dowiesz się o:

Czołowi biegacze długodystansowi startują w ciągu roku w dwóch - góra w trzech - maratonach. Panuje przekonanie, że to zbyt morderczy wysiłek, by podejmować go częściej. Na najwyższym poziomie nie da się przebiec 42,195 km pięć, siedem czy dziesięć razy w roku. A przynajmniej tak się wszystkim wydawało.

W Japonii jest bowiem pewien zawodnik, który od kilku lat przeczy wszelkim regułom. 27-letni Yuki Kawauchi wyznaje jedną zasadę: "startować jak najczęściej". To jeszcze akurat nic nadzwyczajnego, bo i w Polsce znajdziemy biegaczy, którzy praktycznie co tydzień stają na starcie rozmaitych biegów. Tyle że w większości przypadków ich celem jest "zaliczenie" maratonu, półmaratonu czy "dychy", zdobycie medalu do kolekcji, kultywowanie pasji. Yuki zaś co tydzień bije się o zwycięstwo. I to w zdecydowanie silniejszej stawce niż nad Wisłą.
[ad=rectangle]
Biegi długodystansowe w Kraju Kwitnącej Wiśni cieszą się ogromną popularnością. Są - bez cienia przesady - jednym ze sportów narodowych. Zdolnych zawodników nie brakuje, podobnie jak pieniędzy na ich szkolenie i utrzymanie. Najlepsi trafiają albo do zespołów korporacyjnych (sponsorowanych przed duże firmy - np. Toyotę, Hitachi, Hondę, Panasonic), albo do uniwersyteckich. Kawauchi wyłamuje się z tego układu. Nie należy do żadnego klubu, nie reprezentuje żadnej uczelni. Nie posiada trenera, menedżera ani sponsora.

Jogging, czyli 5 minut na kilometr

Posiada za to pracę na pełnym etacie. Zatrudnia go rząd prefektury w Saitamie, Yuki jest urzędnikiem w szkole wyższej. Pracuje od poniedziałku do piątku, od 12.45 do 21.15. Trenuje rano, przed wyjściem do biura. W większość dni roboczych pokonuje ok. 20 km. Twierdzi, że to "jogging". Faktycznie, tempo - jak na jego możliwości - jest dość wolne (ok. 5 minut na kilometr). Jedynie w środę przyspiesza, gdy wykonuje interwały. A w weekend, praktycznie każdy, jedzie na zawody.

Łącznie w tygodniu pokonuje ok. 140 km. Profesjonaliści mają "w nogach" więcej - ok. 200 km. Yuki widzi w tym jednak pewną zaletę. - W porównaniu z innymi zawodnikami, reprezentującymi podobny poziom, nie jestem w stanie wykonać trudniejszych treningów z powodu obowiązków zawodowych. Rano biegam więc na małej intensywności. Dzięki temu więcej sił mogę włożyć w weekendowe starty - wyjaśnia.

Wiele razy słyszał pytanie: dlaczego nie rzucisz pracy i nie poświęcisz się bieganiu w pełni? Twierdzi, że taki układ by mu nie odpowiadał. - Bieganie nie jest dla mnie zarabianiem pieniędzy, jest wolnością. Nie posiadam trenera, który mówiłby mi, że to, co próbuję zrobić, jest szalone. Jeśli chcę przebiec 10 maratonów w roku, to nikt mi nie powie, żebym tego nie robił. Bycie finansowo niezależnym daje mi wolność do robienia tego, co chcę - powiedział w rozmowie z "Running Times".

Przygodę z bieganiem Kawauchi zaczynał w dzieciństwie, ścigając się z matką. Trenował w szkole, później na studiach, ale nie załapał się do żadnego z zespołów korporacyjnych. Zdecydował, że będzie biegać tylko dla przyjemności. Z czasem jednak osiągał coraz lepsze rezultaty. Pierwszy maraton pobiegł w 2009 roku, przełom nastąpił dwa lata później.

Pamiętna końcówka w Tokio

Sławę Kawauchiemu zapewnił maraton w Tokio w 2011 roku. Wielu fanów biegania do dziś ma w pamięci pasjonujący finisz tamtego biegu. Po zwycięstwo zmierzał Etiopczyk Mekonnen, po drugie miejsce Kenijczyk Biwott. Kamera japońskiej telewizji skupiła się jednak na walce o trzecią lokatę, bo był w nią zaangażowany reprezentant tego kraju. Yoshinori Oda (z korporacyjnego zespołu Toyoty) biegł ramię w ramię z Kenijczykiem Cyrusem Njuim.

Nagle jednak w tle pojawił się zawodnik z numerem 16. Kawauchi zbliżał się do wspomnianej dwójki, w końcu dopadł rywali, a gdy rozpoczęli 40. kilometr, przypuścił szaleńczą szarżę na zbiegu. Na jego twarzy rysował się wielki ból. Biegacz-urzędnik wyglądał tak, jakby za chwilę miał wyzionąć ducha. Cały czas jednak podkręcał tempo. Najpierw zgubił rodaka, wkrótce także biegacza z Afryki. Wpadł na metę z wynikiem 2:08:37 (był to wówczas jego rekord życiowy). Absolutnie kosmicznym jak na szerzej nieznanego amatora.

Zobacz niesamowitą końcówkę maratonu w Tokio sprzed czterech lat

Po przekroczeniu linii mety padł z wyczerpania. To dla niego nic niezwykłego. Kawauchi - mówiąc kolokwialnie - często "idzie w trupa". Gdy kończy zawody, pada, "odpływa", pojawia się ekipa medyczna, biegacz opuszcza strefę mety na noszach.
[nextpage]Sukces Kawauchiego zaskoczył Japończyków. Urzędnik z Saitamy zyskał ogromną popularność. W kolejnych latach poprawiał "życiówki" na różnych dystansach (ta w maratonie - z Seulu, z 2013 r. - wynosi 2:08:14). Nie zawsze jednak odnosił sukcesy. Zdarzały się także porażki, które bardzo go bolały.

Ogolił głowę ze wstydu

Yuki starał się zakwalifikować na igrzyska olimpijskie w Londynie. Wprawdzie był najlepszym z Japończyków podczas kwalifikacyjnego maratonu w Fukuoce, ale federacja uznała, że jego wynik (2:09:57) jest zbyt słaby. Podjął jeszcze dwie próby. Nie udało się. Gdy w lutym 2012 r. w tokijskim maratonie pogrzebał szanse na Londyn, nazwał swój występ "haniebnym". Ze wstydu ogolił głowę.

W ubiegłym roku wyznaczył sobie kolejny cel - złoto w maratonie na Igrzyskach Azjatyckich. - Jeśli go nie wywalczę, to nie będę się starał o miejsce w reprezentacji na mistrzostwa świata w Pekinie w 2015 roku - oznajmił. Z pewnością było go stać na zwycięstwo, ale w południowokoreańskim Incheon pobiegł dość zachowawczo. Nie atakował na trasie, a na finiszu zabrakło mu sił. Przegrał z naturalizowanym reprezentantem Bahrajnu (urodzonym w Kenii) i jednym z Japończyków. Brąz potraktował jako porażkę i dotrzymał słowa (na MŚ go nie zobaczymy).

To był jeden z ponad 40 startów Kawauchiego w 2014 r. Biegał na różnych dystansach - od 1500 m do 50 km. Wziął udział w trzynastu maratonach, wygrał osiem z nich. - Gdybym startował rzadziej, mógłbym stracić zainteresowanie bieganiem - powtarzał. Pytano go często, jakim cudem - przy takim nawale imprez - unika kontuzji. Przyznał, że choć osiąga dobre czasy niemal w każdym biegu, to zdarza mu się dzielić starty na ważniejsze i mniej ważne. Podkreślał, jak istotna jest odpowiednia regeneracja. - Jeśli coś mnie boli, robię sobie dzień wolny i skupiam się na rzeczach, które są niezbędne do uporania się z kontuzją. Drobne urazy się zdarzają, ale jestem bardzo ostrożny. Raz czy dwa razy w miesiącu idę do fizjoterapeuty - na masaż i akupunkturę - tłumaczył w rozmowie z fittish.deadspin.com.

Tyle że w końcu i jego dopadła poważniejsza kontuzja. W grudniu ub. roku skręcił lewą kostkę, ale nie zrezygnował ze startów. Ba, nadal wygrywał - m.in. w styczniowym maratonie w Kagoshimie. Notował jednak coraz słabsze czasy. W lutym pojawił się kolejny problem - ból w lewej łydce. Półmaraton w miejscowości Fukaya zakończył na dalekim, 43. miejscu, z najgorszym w życiu czasem na tym dystansie. Pod koniec biegu wyraźnie kulał. Kibice, przyzwyczajeni do jego zwycięstw, kpili z niego na trasie. Krzyczeli: "Za wolno!". - Muszę sobie zrobić przerwę - oznajmił Kawauchi.

Za słowami nie podążyły jednak czyny. Japończyk nie udał się do lekarza, tylko postanowił rozwiązać problem samemu. - Kupiłem w internecie kilka różnych rzeczy, m.in. kilka par skarpet kompresyjnych, a także urządzenie do stymulacji elektrycznej - mówił na blogu "Japan Running News". Ze śmiechem dodał, że kosztowało go to tysiące dolarów, więc teraz musi zarobić trochę pieniędzy na trasie.

3 biegi, 3 dni, 3000 km w podróży i... 3 wygrane

Nadal brał więc udział w zawodach. Mimo problemów zdrowotnych potrafił zadziwić. Na początku maja w ciągu trzech dni wziął udział w trzech półmaratonach. I wszystkie wygrał! 3 maja w Ehime (czas 1:07:23), dzień później w Saitamie (1:07:03), a 5 maja w Sapporo (1:09:23). Na odpowiednią regenerację nie miał szans. Przemieszczając się ze startu na start, spędził sporo czasu w samolotach. Musiał pokonać 3000 km. Po wygranej w Sapporo usprawiedliwiał swój (nie najlepszy) wynik. - Chciałem pobiec szybciej, ale gdy tylko rozpocząłem rozgrzewkę, poczułem, że moje nogi są "ciężkie" - mówił.

W maju wystartował jeszcze w dwóch półmaratonach (30. i 24. miejsce), a także w maratonie w Kurobe. Zwyciężył w nim, ale rezultat (2:17:58) mocno odbiegał od "życiówki". Czyżby najbardziej szalony biegacz świata zaczął płacić cenę za cotygodniowe starty? Przekonamy się w najbliższych miesiącach. Kawauchi postawił sobie za cel wywalczenie miejsca w reprezentacji na igrzyska olimpijskie w Rio de Janeiro 2016 (powalczy o nie pod koniec roku w Fukuoce).

Kolejne igrzyska odbędą się w 2020 roku w Tokio. Yuki będzie mieć wówczas 33 lata, co dla maratończyka wcale nie jest wiekiem zaawansowanym. On jednak woli tak daleko nie sięgać w przyszłość. Chciałby pobiec w Rio i rok później - na mistrzostwach świata w Londynie. - Będę miał wówczas trzydzieści lat, powinienem wtedy osiągnąć szczyt możliwości - przekonuje. Ten szczyt to według niesamowitego Japończyka czas w granicach 2 godzin i 6 minut.

Jeśli jednak nie uda mu się osiągnąć tego wyniku, nie będzie rozpaczać. Z biegania nie zrezygnuje, bo za bardzo to kocha. - Do 2020 roku chcę mieć na koncie 100 maratonów - podkreśla i zarazem przekonuje, że na świecie może "narodzić się" więcej zawodników-amatorów, takich jak on. Kieruje do nich takie słowa: - Nawet jeśli pracujesz na cały etat, ale się nie poddajesz, możesz osiągnąć dobre wyniki. Biegaj, startuj i staraj się poprawiać, ale jednocześnie utrzymuj przyjemność z biegania - kończy Kawauchi.

Źródło artykułu: