Łzy goryczy po mistrzostwach Wimbledonu, łzy szczęścia cztery tygodnie później w tym samym miejscu - na Korcie Centralnym, najświętszym miejscu tenisa, arenie olimpijskich zmagań i kolejnym podczas tych igrzysk placu chwały brytyjskiego sportu. Szczególna chwała, bo choć wyspiarze wymyślili wiele dyscyplin, to brak wielkiego sukcesu właśnie w "białym sporcie" stał się ich obsesją. Murray, zalany płaczem i opłakiwany po finale Wimbledonu, przeciw temu samemu Federerowi (ale jakże słabszemu, miejscami niedołężnemu!) sięgnął po złoto, które wprawdzie jest tylko namiastką wielkoszlemowego tytułu, ale wywalczeniu takiego może niesamowicie dopomóc.
Tytuł olimpijski zdobywa, cztery lata po Jelenie Dementiewej i osiem lat po Fernando Gonzalezie, tenisista bez wielkoszlemowego triumfu na koncie. Na przestrzeni całej, czteroletniej, olimpiady Murray w finałach w Wielkim Szlemie się rozbijał i teraz - pokonując Federera, co w Wielkim Szlemie mu się nie udało nigdy, choć igrzyska olimpijskie mają mniejszą od niego rangę - jest jeszcze bardziej naturalnym kandydatem do dopisania swojego nazwiska na liście honorowej. Tymczasem Federer, właściciel siedemnastu laurów w najważniejszych turniejach tenisowych, minął się właśnie z być może ostatnią szansą na sięgnięcie po złoty medal olimpijski w singlu - ostatni de facto brakujący element w jego przebogatej karierze.
Zwycięstwo nad szwajcarskim Maestro, windujące jego globalny bilans przeciw niemu na 9-8, Murray uzna być może kiedyś za przełomowe w swoim życiu. Federer został kompletnie zneutralizowany: bez kończącego uderzenia, popełniający masę błędów (31 niewymuszonych, więcej niż winnerów), nieporadnie wybierający się pod siatkę, bezskuteczny w ważnych momentach (nie skorzystał z żadnego z dziewięciu break pointów). Na tym samym korcie, na którym 8 lipca przywrócił dogmat o swojej nieprzemijającej wielkości, Federer pokazał się w olimpijskim finale jakby wypompowany - być może tenisowym maratonem z piątku, kiedy odprawił Del Potro, ostatecznie brązowego medalistę.
Słabość Federera wyrażała się przy decydujących piłkach. Kończąc seta z podwójnym breakiem (od 3:2 do 6:2), Murray w drugiej partii w pełni, dzięki ognistemu forhendowi w forhendowy narożnik i zwykłym akcjom pod siatką obnażył z królewskich szat najwybitniejszego - prawdopodobnie - tenisistę w dziejach. Po przełamaniu, przy 2:0 nastąpił gem z sześcioma łącznie break pointami dla Federera. Szwajcar przegrał akcję, w której nie przestraszył Murraya ani próbą loba, ani minięcia, a sam został przywrócony do pionu wolejem w środek kortu. Roger był zbyt czytelny: w drodze do kolejnej straty serwisu otrzymał w linię końcową krosa w momencie, gdy zrobił półtora kroku w stronę siatki. Kim Sears, błękitnooka wybranka serca i natchnienie Murraya w jego boksie, odetchnęła z wielką ulgą.
Nadzieja na kontynuowanie walki w trzeciej partii trwała do 2:2, kiedy Federer poniósł spod siatki zbyt głęboko pół-woleja, który dał Murrayowi dwie okazje na przełamanie. Próba i wynik: negatywny. Niemoc Federera nie miała charakteru przejściowego. Już nie posyłał wprawdzie rywalowi piłek wprost na smecza, ale wciąż natrafiał na zabójcze kontry zza kortu i nie potrafił przejąć inicjatywy. Błyski geniuszu w wymianach, które na krótko uratowały jego skórę przy 2:4, pozostawiły ślad, że Federer rzeczywiście grał w tym meczu.