Cisnął rower do rowu i został mistrzem. "Przez tydzień do nikogo się nie odzywał"

Materiały prasowe / Paweł Fajdek ze swoim tatą Waldemarem Fajdkiem
Materiały prasowe / Paweł Fajdek ze swoim tatą Waldemarem Fajdkiem

Gdy oglądam występy Pawła, wciąż płaczę. Gdy widzę go na rzutni, łzy same lecą do oczu. Kiedyś na Stadionie Śląskim w Chorzowie ludzie sami podawali mi chusteczki. Syn też jest emocjonalny. Po zaprzepaszczonej szansie w Rio, zamknął się w sobie.

W tym artykule dowiesz się o:

Tekst powstał w serii Rodzice Mistrzów, która jest kontynuacją cieszącego się dużym zainteresowaniem przedsięwzięcia o nazwie Drużyna Mistrzów. Kolejny odcinek już w następny piątek.

Dziś autorem jest Waldemar Fajdek, tata Pawła Fajdka.

Trenowałem kolarstwo w młodości, więc liczyłem na to, że zarażę któregoś z synów tą pasją. Kupiłem rowery, zabierałem ich na wycieczki. Ale Paweł nie bardzo to lubił, aż kiedyś cisnął rowerem w rów i wrócił do domu piechotą.

Niedaleko nas mieszkała trenerka Jola Kumor, która od początku widziała w Pawle przyszłego mistrza rzutu młotem. Namawiała go na treningi chyba ze dwa lata. Nie poddawała się, choć Paweł wielokrotnie odmawiał. Ostatecznie - chyba dla świętego spokoju - dał się namówić i poszedł na jedne zajęcia.

Jego powrót po pierwszym treningu zapamiętam chyba do końca życia. 12-letni Paweł bez słowa wszedł do domu, usiadł i z całą powagą oświadczył, że właśnie to zamierza robić w życiu.

Uśmiechnęliśmy się tylko z żoną, bo byliśmy pewni, że po kilku tygodniach to się zmieni i zajmie się czymś innym. W końcu to był jeszcze mały dzieciak. No ale zawziął się niesamowicie. Chodził regularnie na treningi, a każdy kolejny sukces utwierdzał go, i nas też, że dobrze wybrał. I tak został młociarzem.

Rodzina wspiera Pawła Fajdka podczas większości zawodów. Tata Waldemar przeżywa starty syna tak mocno, że zwykle płacze
Rodzina wspiera Pawła Fajdka podczas większości zawodów. Tata Waldemar przeżywa starty syna tak mocno, że zwykle płacze

Przez kilka lat Paweł wstawał codziennie o szóstej rano, szedł do kościoła, gdzie był ministrantem, potem do szkoły, a stamtąd na trening. Do domu wracał wieczorem. Wtedy dopiero zabierał się za naukę. Szczęście, że był zdolnym uczniem. Często wystarczyło mu tylko przeczytać parę stron z podręcznika, żeby w miarę poznać temat.

Z kościoła i wczesnego wstawania rezygnować nie chciał. Ksiądz przydzielał punkty za aktywność, a Paweł zawsze chciał być najlepszy, więc porażka w kościelnym konkursie nie wchodziła w grę. Gdy go o to pytałem, mówił, że więcej punktów to lepsze rejony podczas corocznej kolędy po domach parafian.

Napięty plan dnia nie przeszkadzał mu jednak, by sporo czasu spędzać na podwórku. Mieszkanie przy ulicy Krętej w Żarowie, niedaleko Świdnicy, spodobało mi się właśnie z powodu dużego podwórka, a nieopodal był też sad i staw, praktycznie zerowy ruch samochodowy. Gdy ma się dwóch chłopaków, takie rzeczy trzeba brać pod uwagę.

Pokazał pośladki trenerowi

Do dziś nie wiem, dlaczego Jola aż tak bardzo upierała się, by posłać Pawła akurat na treningi rzutu młotem. Po latach przyznała, że zaimponował jej zwłaszcza charakterem. Okoliczności były nietypowe. Zwróciła na niego uwagę, gdy Paweł ze złości pokazał pośladki trenerowi drużyny piłkarskiej, gdy ten nie wstawił go do pierwszego składu. Z jakiś powodów Jola uznała, że to dowód na charakter i predyspozycje do sportu.

Siłę w rękach Paweł miał od dziecka. Odziedziczył ją po dziadku i po mnie. Nigdy nie musiał zbyt dużo czasu spędzać na siłowni, a wyniki i tak miał fenomenalne. Dzisiaj w przysiadzie dźwiga 360 kilogramów.

Samodzielności synowie nauczyli się szybko. Ich mama często wyjeżdżała do Niemiec do pracy, a i u mnie zdarzały się poważniejsze roboty budowlane, które zajmowały mnóstwo czasu. Pamiętam, że jeden z tygodni zapowiadał się wyjątkowo ciężko. Oświadczyłem chłopakom, że jeśli będą grzeczni, to za tydzień pojedziemy do Wrocławia na zakupy i będą sobie mogli wybrać w Tesco, co tylko będą chcieli. Miałem ważne zlecenie i zależało mi, aby się z niego wywiązać. Chłopcy spisali się na medal, a ja nie miałem wyboru. Spełniłem obietnicę - szedłem między alejkami z wózkiem i kupowałem rzeczy do domu, a Paweł i Dawid szaleli po sklepie z osobnym wózkiem wypchanym do pełna różnymi słodyczami.

Nie zawsze było jednak tak łatwo, bo Paweł lubił, gdy wokół niego dużo się działo. To naciągnął gumę koleżankom, to ugryzł kanapkę kolegi, albo poszarpał się z kimś podczas przerwy. Teraz śmieję się, że na każdym etapie edukacji powinienem mieć pod jego szkołą prywatne miejsce parkingowe. Byłem tam wzywany praktycznie co tydzień, a niekiedy nawet i częściej. Większość spraw była zupełnie drobna, ale nauczyciele twierdzili, że wymagały interwencji. W technikum te spotkania najczęściej wyglądały tak, że pani dyrektor - widząc moją rezygnację - przekonywała, że to tylko okres przejściowy. Że wyrośnie z tych głupot. Z trudem wierzyłem, bo on przecież miał już 18 lat.

Zamiłowanie do problemów skończyło się w sądzie. Pod koniec gimnazjum Pawłowi i jego kolegom nudziło się tak bardzo, że postanowili przestawić samochód jednej z nauczycielek. W czwórkę chwycili małe auto i przestawili je w takie miejsce, że nauczycielka miała problem, by w ogóle do niego wsiąść. To było strasznie głupie. Coś, co miało być zwykłym psikusem, przerodziło się w postępowanie sądowe. Jeden z kolegów podczas przesłuchania przyznał, że wszystkiemu winny jest Paweł. Przez to straszono go wysłaniem do poprawczaka. Paweł wziął winę na siebie. W rewanżu koledzy opłacili mu karę.

Sam pracuję w budowlance, a moim cichym marzeniem było założenie firmy z synami. Zresztą Paweł naprawdę zna się na robocie i w domu potrafi wiele rzeczy sam. Jako nastolatek pomagał przy budowie domu. Praktycznie we dwójkę w półtora roku go postawiliśmy w Świdnicy. Fach w ręku ma, ale nie sądzę, by kiedyś wykorzystał go do regularnej pracy.

Bali się, że w USA będą faszerować go sterydami

Kto wie, czy kluczowa dla jego kariery nie była decyzja podjęta tuż po zdaniu matury. Paweł otrzymał wtedy oferty z kilku amerykańskich uczelni, m.in. z Ohio czy Nebraski. Wiele osób doradzało wyjazd do USA, ale ostatecznie został. Duży wpływ na taką decyzję miały mistrzostwa świata juniorów w Bydgoszczy. Tam pierwszy raz zobaczyliśmy czołówkę amerykańskich juniorów i... przestraszyliśmy się. Oni wszyscy mieli po 17 lat, a wyglądali jak 30-latkowie. Bałem się, że po wyjeździe mogą zacząć faszerować Pawła sterydami, byle tylko zdobywał punkty dla uczelni. To by była droga na zmarnowanie.

Ostatecznie wybrał Poznań i treningi z Czesławem Cybulskim. Lepiej trafić nie mógł, bo był dość blisko domu, ale uczył się samodzielności. Same treningi także wspominał doskonale. Zresztą przyznał mi się, że podczas powrotu z igrzysk w Rio osobiście rozmawiał z prezydentem Andrzejem Dudą, by ten wręczył Cybulskiemu odznaczenia państwowe.

Sukcesy przyszły bardzo szybko. Z największym sentymentem wspominam pierwszy złoty medal na mistrzostwach świata w Moskwie. Paweł był młodym zawodnikiem, nie należał do faworytów. Kilka dni przed zawodami zadzwonił do brata i poprosił, aby obstawić u bukmachera jego zwycięstwo. Nie byliśmy przekonani do tego pomysłu, ale ostatecznie puściliśmy dwa zakłady. Jeden na zwycięstwo, a drugi na miejsce na podium. Postawiliśmy chyba ze sto złotych i... wygraliśmy dwa tysiące. Syn miał intuicję. Teraz jednak już nie gramy, bo Paweł praktycznie na każdych zawodach jest faworytem i stawki są śmiesznie niskie.

Przeciwniczką jakichkolwiek sportów, a już na pewno profesjonalnej kariery, była babcia Pawła, a moja mama. Zabroniła mi uprawiać kolarstwo, bo bała się, że nie będę regularnie na niedzielnej mszy świętej. Długo też dziwiła się pasji Pawła. Swój błąd zrozumiała dopiero, gdy zobaczyła, jakie wyniki osiąga. Nawet przeprosiła mnie za to, co mówiła wcześniej. Dziś ma 99 lat i stara się oglądać najważniejsze występy wnuka.

Milczenie i płacz

Z synami zawsze miałem dobry kontakt, a jeszcze do niedawna jeździłem z Pawłem na większość zawodów. Gdy tylko trzeba było dojechać na miting autem, Paweł prosił o wspólny wyjazd. Nie wiem dlaczego, ale najbardziej lubił jeździć właśnie ze mną.

Paweł Fajdek w dzieciństwie praktycznie codziennie chodził na mszę jako ministrant
Paweł Fajdek w dzieciństwie praktycznie codziennie chodził na mszę jako ministrant

Podczas takich wyjazdów obowiązują ścisłe reguły. Przed ważniejszymi występami praktycznie nie rozmawiamy. Czasem trwa to dwa dni, a czasem dwa tygodnie. Nawet jeśli w hotelu jestem w pokoju obok, to zasada jest taka, że przed startem nie mamy kontaktu. Paweł musi się odciąć i poszukać koncentracji. Nie mam z tym problemu.

Do dziś oglądam praktycznie wszystkie jego występy. Robię to jednak w samotności, bo... wciąż płaczę, gdy widzę go na rzutni. Nie ma znaczenia, czy to igrzyska olimpijskie, mistrzostwa świata, czy zwykły miting w Polsce. Łzy same lecą do oczu, a emocje są tak samo duże. Kiedyś na Stadionie Śląskim w Chorzowie ludzie sami podawali mi chusteczki, bo widzieli w jakim jestem stanie.

W naszej rodzinie najgorzej wspominamy oczywiście igrzyska w Londynie i Rio. Pierwszą porażkę można jeszcze zrozumieć, bo była to pierwsza taka impreza w jego życiu. Mimo to mocno to przeżył i pamiętam, że po powrocie próbował nas nawet przepraszać za słabszy występ.

To jednak było nic w porównaniu do Brazylii. To był prawdziwy dramat. Jechał jako faworyt i strasznie pragnął medalu.

Po przegranym konkursie nie mogłem się pozbierać. Wziąłem w pracy urlop i pół nocy chodziłem po lesie. Brak medalu bolał, ale jeszcze gorsze było przekonanie, że Paweł strasznie to przeżył. Wiedziałem, co będzie się działo. Syn był tak przybity, że przez tydzień do nikogo się nie odzywał. Dosłownie przez tydzień.

Te najważniejsze imprezy od zawsze traktował wyjątkowo, a my dbaliśmy o podniosłą atmosferę. Tradycją jest, że w roku olimpijskim oklejamy nasze samochody specjalną folią z jego podobizną i jeździmy tak przez cały rok. Kiedyś sprzedawałem samochód, który miał nieco mniejsze zdjęcie Pawła i kupująca prosiła, abym absolutnie tego nie usuwał. Chciała mieć pamiątkę, a mi zrobiło się bardzo miło.

Fajdek się nie zmieni

Paweł poza wynikami sportowymi kojarzony jest także z kontrowersyjnych wypowiedzi. Ma to po mnie. Gdy robiłem w różnych firmach, też nie miałem nigdy problemu, by wygarnąć kierownikowi, co myślę o jego pomysłach.

Paweł Fajdek z tatą Waldemarem i bratem Dawidem
Paweł Fajdek z tatą Waldemarem i bratem Dawidem

Wypowiedziami syna w mediach początkowo się stresowałem. Widziałem, że niektóre słowa były przekręcane, a treść wypowiedzi była interpretowana inaczej. Często robiły się przez to afery. Z czasem jednak przywykłem do tego i nauczyłem się z tym żyć. Każdy, kto zna Pawła, wie, jaki on jest i o co konkretnie mu chodzi. W niektórych tematach naprawdę mocno ciśnie, a ja go popieram.

Może byłoby lepiej, gdyby czasami odpuścił, ale to taki charakter, że co w głowie, to na języku. Tego już nie zmienimy. Z wypowiedziami po Gali Mistrzów Sportu miał sto procent racji. Ładnie im pocisnął. Ja też uważam, że najbardziej doceniane powinny być sukcesy sportowców wywalczone w barwach swojego kraju, a nie drużyn w innych ligach.

W każdym razie, jeśli ktoś miał nadzieję, że po tym zamieszaniu Paweł da sobie spokój z głoszeniem swoich poglądów, to mocno się rozczaruje. Pod tym względem raczej się nie zmieni.

W rodzinnym mieście ma prywatną rzutnię i siłownię

Paweł do dziś mieszka w okolicach rodzinnego Żarowa. Ja wyprowadziłem się co prawda do Olkusza, ale już wcześniej musiałem zmierzyć się z efektami popularności syna. Najbardziej przerąbane miałem w 2019 roku, gdy TVN emitował nasze przygody w programie "Starsza pani musi fiknąć". Przedstawiciele programu wysłali nas do Jordanii i praktycznie cały czas nagrywali. Program był popularny, a ludzie rozpoznawali mnie na ulicach i często zaczepiali. Oczywiście wszystko było bardzo przyjemne. Paweł jest bardzo lubiany przez ludzi, a sympatia do niego czasem przenosi się również na mnie.

Paweł Fajdek od zawsze lubił, gdy wokół niego sporo się działo. Tata praktycznie co tydzień był wzywany do szkoły
Paweł Fajdek od zawsze lubił, gdy wokół niego sporo się działo. Tata praktycznie co tydzień był wzywany do szkoły

Żarów i okolice to jego miejsce, a lokalne władze bardzo doceniają jego wkład w promocję miasta. Specjalnie dla niego wybudowały na stadionie miejskim rzutnie do rzutu młotem. Jest profesjonalne koło, a przede wszystkim siatka. Gdy tylko Paweł jest w domu, korzysta z tego miejsca.

To zresztą nie koniec, bo w jego technikum udostępniono mu salę, by zrobił tam sobie siłownię. Miał bowiem problem, że nigdzie w okolicy nie ma miejsca, gdzie mógłby potrenować z odpowiednimi ciężarami. Dostał więc salę i za 70 tysięcy złotych urządził sobie miejsce do treningów, zgodnie ze swoimi preferencjami. Klucze do tego miejsca ma tylko on i ja. Gdy jeszcze mieszkałem w Żarowie, to wpadałem tam na treningi.

Paweł kocha Żarów, ale nie wiem, czy zdecyduje się tam zostać po zakończeniu kariery. Wydaje mi się, że porzuca kilka lat, a potem wyprowadzi się do jakiegoś ciepłego kraju. Priorytety się jednak zmieniają, bo dziś poza rzutem młotem najważniejsza jest jego córeczka, Laila.

Źródło artykułu: WP SportoweFakty