"(...) lecz skoro dookoła typują wszyscy, zrobię to i ja, będąc konsekwentnym tego, co napisałem jeszcze półfinale. Wygra Turów. 4-2. Tylko dlatego, że ma dłuższą ławkę rezerwowych, a jak mówi przysłowie: "zespół jest tak silny, jak jego ławka" - pisałem w pierwszej części serii felietonów "Na wschód od finałów". Nie powiem, jest duma, jest...
[ad=rectangle]
***
Ostatni mecz jednak nie był taki do końca "na wschód". Byłem w centrum wydarzeń, dwa metry za linią końcową parkietu od strony ławki PGE Turowa Zgorzelec. Miałem przypatrywać się finałowi z dalszej perspektywy, ale, przeczuwając zgodnie ze swoim typem, uznałem, że akurat tego dnia muszę być w środku. I byłem, a efekty mojej pracy liczne...
***
Przyznam się, że jako obserwator nie chciałem końca finału w środę. Czy byłoby coś piękniejszego niż poznanie mistrza po siedmiu meczach pełnych walki, entuzjazmu; poznanie mistrza, który poradził sobie nie tylko z przeciwnikiem, ale i z maksymalnym zmęczeniem? Co oczywiście nie oznacza, że bez spotkania numer siedem, zgorzelczanie nie wygrali w pięknym styl. Wygrali. I do tego w pełni zasłużenie. Bo byli "tak silni, jak ich ławka".
Obserwując ostatnią batalię, nie mogłem uciec od analogii 2003 roku. Przecież przez minione lata PGE Turów podążał jakże bliską mi i znaną, ale jednocześnie bardzo bolesną ścieżką Anwilu Włocławek, a działo się to wszystko w czasach, gdy nie zajmowałem się jeszcze pisaniem.
Włocławianie swoje pierwsze (i jedyne... zły omen dla Turowa?) mistrzostwo zdobyli po 11 latach gry w ekstraklasie, zgorzelczanie - po 10. Ale już liczba srebrnych medali się zgadza - po pięć sreber wywalczyły obie drużyny zanim wreszcie sięgnęły marzeń i koszykarskiego nieba. Gdy przed pierwszą piłką jeden z dziennikarzy, zgorzelczanin, powiedział do mnie "Jesteśmy tak blisko, już po raz kolejny, tyle razy przegraliśmy, więc niech Stelmet nawet wygrywa sobie w kolejnych latach, ale dzisiaj... dzisiaj niech wreszcie wygra Turów", naprawdę go rozumiałem i wiedziałem, co czuje. Ja przeżywałem to samo 11 lat temu, choć jeszcze jako kibic.
Co ciekawe, dziennikarze-zielonogórzanie przyjęli porażkę bardzo spokojnie, stoicko. Podobnie, mam wrażenie, kibice i pracownicy klubu. Dla mnie było to wręcz niezrozumiałe, niepojęte. Bo w moim świecie każda porażka powinna rodzić wściekłość i brak akceptacji. A zwłaszcza wtedy, gdy porażka oznacza regres.
A regres w Zielonej Górze właśnie się zdarzył. Było złoto, jest srebro, był mistrz, jest wicemistrz, była Euroliga, będzie Puchar Europy. W tym kontekście srebro to porażka.
Aczkolwiek w innym o porażce nie ma mowy. Takim, wedle którego klub zdobył trzy wszystkie możliwe medale w cztery sezony od awansu. To rzeczywiście jest wielka sprawa.
***
Ciekawa scenka rozegrała już dobrą godzinę po meczu, gdy wraz ze znajomymi szedłem na parking, by udać się w podróż powrotną do Włocławka. Przypadkowo na owym parkingu lokalny dziennikarz Jacek Białogłowy rozmawiał z prezesem Rafałem Czarkowskim. Podeszliśmy, wymieniliśmy grzeczności, i nagle z ust prezesa padło takie zdanie:
- Srebro to też sukces! Pokażcie mi inny klub, który w cztery lata od awansu zdobył trzy medale?
- Panie prezesie - odzywam się ja - Anwil, wówczas pod nazwą Nobiles, zrobił trzy medale w trzy lata od awansu. Srebro, srebro i brąz.
Prezes pomilczał, pomilczał, a po chwili rzucił krótko - Ale brąz, złoto i srebro to chyba lepiej niż dwa srebra i brąz! Oczywiście, że lepiej panie Rafale, oczywiście. Tak samo jak trzy lata to lepiej, niż cztery...
***
Co dalej? Tu i ówdzie słychać, że obie drużyny staną do nowego sezonu oparte o trzon z właśnie zakończonego. Wielu koszykarzy albo ma już kontrakty, albo jakieś opcje prolongaty, albo za chwilę przedłuży swoje umowy. Przesądzone jest odejście tylko Vladimira Dragicevicia (do Olympiakosu Pireus) oraz raczej przesądzone J.P. Prince'a (szeptano różnie w kuluarach: od Niemiec po Hiszpanię, a na koniec dokładano Turcję).
Brak obu graczy nie zmieni jednak właściwe nic. Oba kluby mają stabilną przyszłość i dość gotówki w kasie, by zatrudnić godnych następców, którzy szybko pozwolą zapomnieć o w/w gwiazdach. Choć jeden klub ma dużą skłonność do wydawania pieniędzy na graczy, z których później rezygnuje z różnych przyczyn, ale to już temat na odrębną historię.
Ogółem, zasoby w kasach zgorzeleckiej i zielonogórskiej to niezbyt dobry sygnał dla reszty stawki Tauron Basket Ligi, o czym pisałem w 5. części cyklu "Na wschód od finałów". Choć nie miałbym nic przeciwko temu, by za rok ktoś inny, może jakiś dziennikarz ze Zgorzelca lub Zielonej Góry, pisał serię zatytułowaną "Od finałów na zachód"...