Krzysztof Kuchciak to były kapitan reprezentacji Polski w futsalu i reprezentant Polski w piłce nożnej plażowej. Grał w mistrzostwach świata i Europy, występował w legendarnym futsalowym klubie Clearexie Chorzów, kilka razy był mistrzem Polski i królem strzelców. W kadrze wystąpił w 106 meczach i strzelił 49 goli, w ekstraklasie zdobył ponad 300 bramek. Dziś sport uprawia rekreacyjnie. Niemal dekadę temu całkowicie zmienił profesję.
Mateusz Skwierawski, WP SportoweFakty: Gdzie można spotkać legendę polskiej piłki?
Krzysztof Kuchciak: W Łodzi, w taksówce. Jestem kierowcą.
No to pewnie sporo widziałeś?
Mam zacząć od duszenia, czy wjechania do cukierni?
Wybierz.
To był początek w nowym zawodzie. Wsiadł mi kiedyś do auta starszy facet i usiadł za mną. Nie spodziewałem się, że coś knuje. Był chyba na "majeranku" i w pewnym momencie, podczas jazdy, zaczął się bardzo dziwnie zachowywać. Nagle kazał mi się zatrzymać. Zjechałem na pobocze. I wtedy ten klient zaczął mnie dusić. Zobaczyłem gwiazdki przed oczami, ale jakoś wykręciłem się spod jego ręki. Wyjąłem kluczyki ze stacyjki i wyskoczyłem z auta. Za chwilę podjechali koledzy z innych taksówek, by mi pomóc. Gość na pewno zapamiętał ich fizyczną reprymendę.
Wiozłem też jednego gościa poza Łódź. Działo się to zaraz po pandemii, jeździłem jeszcze z pleksą pośrodku wozu. Klient kazał jechać do Piotrkowa Trybunalskiego, ale sprawiał wrażenie mocno niespokojnego. Nagle zaczął walić pięściami w plastik. Usiłował się do mnie dostać. Zatrzymałem się przy sklepie i wezwałem policję. Facet dostał takiej agresji, że policjanci musieli go skuć.
Aż boję się zapytać o cukiernię.
W sumie był to śmieszny wypadek. Wiozłem dwie dziewczyny, odbiłem się od auta, przede mną był już tylko betonowy filar i żeby uniknąć totalnej masakry, skręciłem w drzwi i wjechałem do cukierni. Wybrałem mniejsze zło, skasowałem tylko sygnalizator świetlny. Za chwilę znaleźliśmy się w środku, o czwartej nad ranem. Przyjechała policja i pyta: "Nie miałeś gdzie się umówić z tymi małolatami?". Na szczęście nikomu nic się nie stało. Jakieś młode łebki wyjechały na mój pas, mając czerwone światło.
Od jak dawna jeździsz taksówką?
Po zakończeniu kariery działałem trochę w sporcie, ale jeżdżę już dziewiąty rok. Dobrze mi z tym. Jestem panem swojego czasu. Gdy mam jakiś wyjazd, czy też komentowanie meczu w telewizji, to zamykam auto, zakładam koszulę i siadam przed mikrofonem. Dodatkowo z jedną firmą z Dąbrowy Górniczej organizujemy turnieje na orliku dla korporacji, głównie piłkarskie. Od czerwca do września gramy na powietrzu, a zimą w hali.
ZOBACZ WIDEO: Takie gole nie zdarzają się często. Przepiękne trafienie
Jak wygląda twój dzień?
Wyjeżdżam na miasto o szóstej rano, wracam około osiemnastej. Ewentualnie dochodzą jeszcze soboty, popołudniówki. Warto wtedy jeździć, bo to dzień imprezowy, ale już nie dla mnie. Śmieję się trochę z tego, bo przecież przez długi czas to raczej ja korzystałem tego dnia z nocnych taksówek.
Skąd pomysł, by po latach gry w reprezentacji Polski futsalu i kadrze beach soccera usiąść za kółkiem?
Z musu. Skończyło się życie w piłce i trzeba było szukać nowego zajęcia. Na początku kariery prowadziłem jeszcze zakład krawiecki, którego pilnowała żona. Na przestrzeni lat takie biznesy poupadały. Weszły Chiny, Turcja, ja nie zmieniłem asortymentu i konkurencja przejęła rynek. Ciągnąłem to do 2006 roku, mniej więcej sześć lat, a później mój biznes umarł śmiercią naturalną.
W piłkę grałeś łącznie szesnaście lat.
W dużej piłce mi nie wyszło przez serce, a pewnie udałoby się coś osiągnąć. ŁKS dopominał się o mnie, gdy grałem w starej trzeciej lidze i byłem młodym chłopakiem. Lekarz zobaczył jednak coś w moim sercu. Czas pokazał, że nic mi nie dolegało, ale przeleżałem wtedy miesiąc w szpitalu. Narobili mi bałaganu w głowie, przestraszyłem się różnych diagnoz i opowieści, dlatego wybrałem grę w hali. Nie mam jednak czego żałować, może jedynie pieniędzy, których nie zarobiłem. Ale kasa to nie wszystko.
Wystąpiłeś między innymi w mistrzostwach świata w Brazylii i mistrzostwach Europy w Moskwie.
W Rio zabrakło nam jednej bramki do awansu do ćwierćfinału mistrzostw świata w piłce plażowej. Wynik 8:4 dawał nam wyjście z grupy, ale na dwadzieścia sekund przed końcem Japończyk strzelił nam gola i pozbawił awansu.
Podejrzewam, że osiągnęlibyśmy lepszy wynik, ale nikt w federacji nie myślał o nas poważnie. Zmienialiśmy klimat i strefę czasową, a do Brazylii przylecieliśmy dzień przed spotkaniem z gospodarzami. Było parno, wilgotno, ponad 30 stopni w słońcu. Na trybunach siedem tysięcy ludzi, a Brazylia była pretendentem do tytułu. Mieliśmy nogi jak z waty. Nasze organizmy odmawiały posłuszeństwa.
Na drugi dzień w meczu z Amerykanami lał się z nas pot, gdy staliśmy w miejscu. Byliśmy od nich dwa razy wolniejsi. Kurde, do dziś żałuję, bo oni byli do "łyknięcia". Dwa dni później w meczu z Japonią czuliśmy się już dużo lepiej.
Dość ciekawe kulisy, jak na występ w tak prestiżowym turnieju.
Jeżeli chodzi o mecze reprezentacji w piłce na piasku, to organizacyjnie była trochę wolna amerykanka. W Rio odpadliśmy z turnieju po fazie grupowej i kazali nam się szybko spakować, bo wieczorem mieliśmy mieć lot powrotny do Polski.
Pojechaliśmy na lotnisko i co się okazało? Że nie ma dla nas samolotu, bo ktoś źle zarezerwował! Zrobiło się zamieszanie, na szybko szukaliśmy hotelu na jedną noc. Nawet nie było już sensu wychodzić w miasto. Zrobiliśmy sobie integrację w pokojach. Szkoda, bo nie zobaczyłem nocnego życia w Rio. Nie był to jednak jedyny taki przykład, ale jak widać, sukces rodził się w bólach.
Co masz na myśli?
Pamiętam podróż do Marsylii na finałowy turniej kwalifikacyjny właśnie do mistrzostw w Brazylii. Do Francji jechaliśmy z innego turnieju w Portugalii. Dotarliśmy do Lizbony autokarem, gdzie czekał na nas pociąg.
I uwaga, jechaliśmy tam 36 godzin! Czułem się jak na trasie relacji Kołobrzeg - Zakopane w latach 80. Jeszcze prezes zapewniał nas, że załatwił wagony z kuszetkami. Skończyło się na tym, że jechaliśmy w ośmiu chłopa w jednym przedziale, niektórzy spali na siedząco, inni na korytarzu na stojąco. Dopiero w Paryżu przesiedliśmy się w TGV i warunki były godne. Zabawne, bo dwie godziny po wyjściu z pociągu ograliśmy Ukrainę w turnieju i ostatecznie pojechaliśmy na ten mundial.
Jak wspominasz Moskwę?
To był 2001 rok, mistrzostwa Europy w futsalu. Mieszkaliśmy pół kilometra od Placu Czerwonego. W hotelu złote klamki, złote krany, biały fortepian przy recepcji... Cuda-wianki. Pamiętam jeden ekskluzywny butik. W tamtych czasach nie marzyliśmy jeszcze o dużych marketach w Polsce, a co dopiero o kilkupiętrowych ekskluzywnych sklepach z futrami. Mieli złote poręcze i ceny z kosmosu.
Zobaczyłeś trochę świata.
Byliśmy z kadrą beach soccera dwa razy w Brazylii: w Rio oraz w Sao Paulo. Odwiedziliśmy różne kurorty w Hiszpanii, Portugalii czy Francji. Pamiętam abstrakcyjne obrazki z Rio. Jechaliśmy autokarem na mecz przez wielki wiadukt, do centrum. Na dole były fawele. Widzieliśmy z mostu, jak się tam ganiali i strzelali pistoletami. A później całą drużyną pojechaliśmy pod pomnik Jezusa, zobaczyć z góry miasto i ocean. Nieprawdopodobny kontrast.
Najbardziej w Brazylii podobała mi się Copacabana. Tylko wzeszło słońce i cała plaża zamieniała się w jeden wielki plac do gry. Były piłkarskie mecze 11 na 11 na duże bramki na piasku. Kopali starsi, ale i małe urwisy. Mnóstwo osób grało w siatkę. I tak do zmierzchu. Zrozumiałem wtedy, dlaczego z Brazylii pochodzi tyle talentów.
Ile zarabiałeś za grę w futsalu i piłce plażowej?
Za awans na mistrzostwa świata w piłce plażowej każdy z drużyny otrzymał po 1000 zł premii na głowę. A za wyjazdy to już były zwykłe diety, w granicach 100 zł dziennie. To było raczej życie tu i teraz, bez możliwości odłożenia gotówki na dom.
Ale w Clearexie Chorzów, w futsalu, dostawaliśmy więcej niż piłkarze Ruchu Chorzów z dużych boisk. Wygrywaliśmy wtedy 99 proc. meczów. W jednym sezonie wygraliśmy wszystkie spotkania w lidze, a kasę dostawaliśmy głównie za zwycięstwa. Wtedy, w 2000 roku, zarabiałem w granicach 5 tys. zł miesięcznie. W Ruchu najlepsi zawodnicy, jak Mariusz Śrutwa, mieli po 4 tys. zł.
Warto było?
Oczywiście, my to kochaliśmy. W piłce na piasku każdy poświęcał własne urlopy, własne pieniądze, wielu zawodników straciło pracę przez ciągłe wyjazdy, ale kręciła nas ta dyscyplina. Na pewno w normalnym życiu nie byłoby nas stać, by polecieć sobie między majem a sierpniem na cztery lub pięć zagranicznych turniejów. Pamiętam, co przygotował dla nas Eric Cantona.
Co takiego? Mówisz o byłym legendarnym piłkarzu, który po karierze zajął się beach soccerem.
W Brazylii Cantona strasznie się nas bał, że wyjdziemy z grupy i z nimi zagramy. Wszystko dlatego, że w tym samym sezonie graliśmy z kadrą Francji w turnieju europejskiej ligi beach soccera, który Cantona organizował ze swoim bratem Joelem w kurorcie w Tignes - w Alpach nad jeziorkiem. Z jednej strony był lodowiec, z drugiej góry, na których leżał jeszcze śnieg. A w dolince przy jeziorku usypane z piasku boisko.
Nam się tam super grało. To był nasz "polski" klimat, bez upału. Wygraliśmy tamten turniej w cuglach. Pytali nas Francuzi, na jakim dopalaczu jedziemy, że przez trzy dni - w piątek, sobotę i niedzielę - graliśmy na pełnych obrotach. Była dobra zabawa na boisku i poza nim, bez odpoczynku. Nawet nocą, bo człowiek, wiadomo, jak kiedyś spędzał czas. Dość rozrywkowo.
Do tego jeszcze wrócę, ale powiedz, jak wspominasz Cantonę?
Odnosił się do nas z dużym szacunkiem, nie wywyższał się, zawsze zachowywał się z klasą. Ale dało się zauważyć, że niezły z niego nerwus. Pamiętam turniej na Majorce. Strasznie go Hiszpanie prowokowali z trybun. Któryś z kibiców krzyczał coś do Cantony z drugiej strony boiska, on to najwyraźniej zrozumiał. Poderwał się z ławki, przebiegł przez boisko, wskoczył tam i zasadził kolesiowi bombę w twarz.
A już raz podczas gry w Manchesterze United zdarzyła mu się podobna sytuacja. Cantona zaatakował kibica w trakcie meczu ciosem nogą, za co został zawieszony na osiem miesięcy i skazany na godziny prac społecznych.
Cantona miał charyzmę i na pewne kwestie sobie nie pozwalał. Po tym, gdy uderzył tamtego człowieka w Hiszpanii, wrócił na ławkę rezerwowych i mecz został wznowiony.
Twoje najlepsze wspomnienie z piłki plażowej?
Najpiękniejszą bramkę na piachu zdobyłem z Węgrami w Atenach. Bramkarz wyrzucił mi piłkę do lewej strony, zapakowałem bocznymi nożycami i piłka ugrzęzła w obramowaniu bramki, w górnym rogu.
W futsalu zapamiętałem gola z Hiszpanią, z połowy boiska, w Moskwie na Euro. Przegraliśmy jednak wysoko. Mogę wymienić jeszcze jedną bramkę z tym samym rywalem w towarzyskim meczu u nich w hali. Objechałem dwóch zawodników i bramkarza i po golu uciszyłem halę paluszkiem. Poniosły mnie trochę emocje. Napisały o tym później tamtejsze gazety, że "polski kapitan zamknął wszystkim usta".
Rozmawiałem z jednym z twoich kolegów i powiedział, że byłeś jak kapitan, który na imprezie ostatni schodził ze statku.
Wiesz, jak człowiek jest młody i ma możliwość, to się bawi. Piłka plażowa nie była w stu procentach "profi". Nie mieliśmy zgrupowań lub okresów przygotowawczych. Każdy trenował raczej we własnym zakresie, dlatego traktowaliśmy to także rozrywkowo. Przed mistrzostwami świata w Brazylii PZPN zagwarantował nam zgrupowanie w Berlinie, trenowaliśmy tam tydzień, ale był to wyjątek. Nie "napinaliśmy" się zbytnio na wyniki, one przychodziły same.
Co by się nie działo poza boiskiem, zawsze mieliśmy siłę biegać na piasku. Jeździliśmy do kurortów, wchodziliśmy na plażę czy basen, warunki aż same tworzyły klimat do swobodnego siedzenia z piwkiem w ręku. Przecież nikt nikogo nie będzie ganiał i marudził, żeby iść się koncentrować do pokoju. Do grania na "patelni" byliśmy przyzwyczajeni. W turnieju pod Rzymem było na przykład 50 stopni, piasek parzył nas w stopy, a i tak udało się coś wygrać.
Co ciekawe, puchary wręczała nam tamtejsza gwiazda porno. Byliśmy lekko zszokowani, bo to w końcu turniej międzynarodowy. Mało kto interesował się tymi nagrodami, pani skradła show.
Jak ci się teraz żyje?
Zarabiam raz lepiej, raz trochę gorzej. Podczas pandemii było bardzo słabo. Jeździłem tylko na zlecenia dla dwóch firm. Woziłem pracowników z domu do pracy i odwrotnie.
Ale się poprawiło. Jeżdżę głównie po Łodzi i okolicach w korporacji. Muszę odliczyć leasing auta i opłaty do firmy, więc miesięcznie robię prawie 5 tys. zł kosztów. Na "czysto" zostaje mi w granicach 5-6 tysięcy, gdy sumiennie przepracuję miesiąc i dojdą jeszcze kursy poza miasto.
Do tego od czasu do czasu podziałam w telewizji - w Polsacie przy europejskiej lidze beach soccera, a w TVP Sport bywam ekspertem lub komentatorem przy meczach futsalu.
Lubisz swoją pracę?
Lubię jeździć i rozmawiać. Mówiąc w żartach - jestem trochę jak ksiądz lub psychoterapeuta. Chyba wszystkiego już wysłuchałem. Zaczynam z klientem rozmowę od tematu pogody, a kończy się na zwierzeniach rodzinnych, kwestii wychowania dzieci, problemach w pracy. Nieraz klienci pytają mnie o rady.
Najweselsze są z reguły kursy z wieczorem panieńskim. Paniom puszczają wtedy hamulce, niejedna się na szyję rzuca, całuje, chce się umawiać. Gdy opowiadam to później żonie, nie chce wierzyć. Dotyczy to nie tylko świadkowych.
Doświadczyłeś chyba wszystkich emocji w tym zawodzie.
I to dosłownie. Jedna na długo została mi w głowie. Miałem kurs w wigilię, przed godziną 16.00. W zasadzie już kończyłem zmianę i za chwilę ruszałem do domu. Wsiadła kobieta, bardzo płakała. Zapytałem, co się stało. Zajęło jej chwilę, zanim opanowała emocje. Odparła, że dwie godziny temu jej syn się zastrzelił. Ciarki mnie przeszły. Siedziało mi to w głowie cały wieczór. Wróciłem do domu, opowiedziałem tę historię rodzinie. Przez całą wigilię nie myślałem o niczym innym.
To chyba najbardziej smutna historia, jaka spotkała mnie przez te dziewięć lat. Ale więcej było pozytywnych. Jeździłem kiedyś siedmioosobowym vanem i przez trzy lata woziłem jedną panią z psem, wilczurem, do Zakopanego. Wyruszaliśmy zawsze tydzień przed Bożym Narodzeniem, jej pies mnie już poznawał. Ten wilczur był jej oczkiem w głowie. Pokładał się na całej kanapie, a siostra tej pani musiała gnieść się z tyłu z bagażami w nogach.
Najbardziej przeraża mnie na drodze fakt, jak każdemu się spieszy. Ludzie nie patrzą na znaki, jeżdżą pod prąd. Kiedyś zapytałem kobietę, dlaczego wjechała w jednokierunkową uliczkę. Nie mogłem przez nią wyjechać. "Bo mam tędy bliżej do mamy" - odpowiedziała. W większości przepisy łamią młode panie w autach za 200-300 tysięcy złotych.
Klienci cię poznają?
Ostatnio do mojego auta wsiadł kolega. "Keny?" - użył mojej starej ksywy. Znamy się jak łyse konie, pracował przy reprezentacji w piłce plażowej. Okazało się, że wcześniej kilka razy wiozłem w Łodzi jego kobietę, a dwa tygodnie później akurat jechali razem.
W zeszłym roku odwoziłem Marcina Robaka. Zaczęliśmy rozmawiać i wyszło, że w 1999 roku był na moim meczu. Miał wtedy kilka lat.
Nieraz ktoś zrobi sobie ze mną zdjęcie. Powspominamy z klientami moje mecze, gole. Pamiętają mnie z gry w Chorzowie czy występów dla kadry.
Twój dorobek jest imponujący.
Mam 106 spotkań w reprezentacji futsalu i 49 goli. A w reprezentacji beach soccera uzbierałem 78 występów. Na tamte czasy swoje zrobiłem. Szkoda, że PZPN nie potrafił mnie jakoś docenić i zagospodarować. Z orzełkiem na piersi trochę pograłem. Wiem, że to dyscypliny niszowe, zwłaszcza kiedyś, ale zabrakło choćby koszulki w ramce, czy po prostu wykorzystania mojej wiedzy, którą mógłbym się podzielić.
Można cię jeszcze spotkać na boisku?
I to na kilku! Trochę się ruszam. Pogram w plażówkę, dwa razy w tygodniu chodzę na halę wieczorami. W ping-ponga też lubię się sprawdzić. Odpoczywam tylko w niedzielę. Jadę na działkę i celebruje wolny czas.
Rozmawiał Mateusz Skwierawski, WP SportoweFakty
Adrian Mierzejewski o niespodziewanym powrocie. "Jeszcze żyję"
Oglądaj NA ŻYWO mecze Fogo Futsal Ekstraklasy! (link sponsorowany)