Ponad cztery godziny trwała dyskusja kierowców Formuły 1, jaka odbyła się w piątkowy wieczór w padoku toru w Dżuddzie, po tym jak kilka godzin wcześniej Ruch Huti zaatakował rafinerię Aramco zlokalizowaną w pobliżu. Z nieoficjalnych informacji wynika, że co najmniej pięciu zawodników chciało odwołania GP Arabii Saudyjskiej.
Za zbojkotowaniem wyścigu F1, ze względu na brak należytego bezpieczeństwa, mieli być Lewis Hamilton, George Russell, Pierre Gasly, Fernando Alonso i Lance Stroll. Saudyjczycy mieli ostrzec kierowców, że jeśli impreza nie dojdzie do skutku, personel królowej motorsportu może mieć problemy z opuszczeniem kraju.
Ostatecznie GP Arabii Saudyjskiej doszło do skutku, po tym jak kierowcom wytłumaczono, że tor w Dżuddzie objęty jest ochroną specjalnego systemu antyrakietowego. Zaprezentowano im też dane, z których wynikało, że Ruch Huti nie bierze na cel cywilów i atakuje jedynie infrastrukturę państwową.
ZOBACZ WIDEO: #dziejesiewsporcie: niespodziewana scena na treningu Nadala. Co za gest!
Do spotkania kierowców F1 kilkukrotnie dołączali szefowie zespołów, którzy próbowali przekonać tych mających obawy o bezpieczeństwo. Czy zatem doszło do zmuszenia zawodników do jazdy w Dżuddzie? - Nie było żadnego wykręcania rąk z naszej strony, były za to dobre dyskusje - przekazał Toto Wolff, cytowany przez motorsport.com.
- Kiedy jako szefowie ekip F1 rozmawialiśmy z kierowcami, to używaliśmy sensownych argumentów. Nie było żadnej presji, ale może to być postrzegane w inny sposób. Ostatecznie widowisko, jakie stworzyliśmy w tym wyścigu, było niesamowite. To właśnie powinien robić sport - dodał szef Mercedesa.
Wolff już wcześniej mówił o tym, że ataki terrorystyczne są częścią kultury arabskiej, więc trzeba do nich przywyknąć. Austriak podtrzymuje swoje zdanie i nie usuwałby GP Arabii Saudyjskiej z kalendarza F1, pomimo ostatnich wydarzeń. - Szczerze mówiąc, bywam tutaj od pięciu lat i widzę zmiany, które tu zachodzą. Po to jesteśmy w tym kraju, choć ciągle jest wiele do zrobienia. Bardzo wiele - ocenił Austriak.
Jeszcze w sobotę, przed wyścigiem o GP Arabii Saudyjskiej, kierowcy wydali specjalne oświadczenie poprzez własne stowarzyszenie (GPDA). "Rozpoczęliśmy długie negocjacje między sobą, z szefami zespołów i najważniejszymi osobami w F1. Podzieliliśmy się różnymi opiniami, wysłuchaliśmy też władz F1 i ministrów z saudyjskiego rządu. Wyjaśnili nam, w jaki sposób poziom bezpieczeństwa został podniesiony tutaj do maksimum" - napisali kierowcy.
Jako że Arabia Saudyjska jest zaangażowana w wojnę domową w Jemenie, gdzie pomaga zwalczać Ruch Huti, kierowcy mają wątpliwości, co do rozgrywania wyścigu F1 w tym kraju w kolejnych latach. Jednak rezygnacja z odwiedzania Dżuddy wydaje się mało prawdopodobna.
Saudyjczycy poprzez firmę Aramco stali się głównym sponsorem F1, płacąc 450 mln dolarów za 10-letni kontrakt. Równocześnie za prawa do organizacji wyścigu mają uiszczać co sezon nawet 100 mln dolarów. - Co z GP Arabii Saudyjskiej? To nie jest kwestia znaku zapytania. To kwestia zrozumienia sytuacji. Nie jesteśmy ślepi, ale nie możemy zapominać o jednym. Ten kraj, także dzięki F1 i sportowi, robi ogromny krok naprzód - powiedział w Sky Sports Stefano Domenicali, szef F1.
Czytaj także:
Leclerc i Verstappen w pogoni za tytułem. Hamilton nie dołączy do tej dwójki?
"Nikt nie będzie mi nakazywał, co mam mówić". Sebastian Vettel uderza w F1