Chciałbym napisać: kupujcie chipsy, róbcie popcorn, bierzcie wolne w pracy, bo zaczyna się prawdziwe święto. Chciałbym napisać: czekaliśmy na to tak długo, że teraz głód wielkiej, reprezentacyjnej piłki zostanie wreszcie zaspokojony i najemy się tak bardzo, że nie damy rady zmieścić już nawet miętowego opłatka. Chciałbym też napisać, że Polska nas na tym turnieju oczaruje, bo przecież z najlepszym piłkarzem świata w składzie, rozczarować nie wypada.
Chciałbym, ale nie napiszę.
Dawno na żadną wielką imprezę piłkarską nie czekałem z takim chłodem w sercu. Żadna nie przychodziła w tak dziwnym momencie na boisku i poza nim. Żadna nie była tak rozcapierzona, rozrzucona po tylu krajach, niespójna, niewiadoma, wymęczona, wyciśnięta i zwyczajnie dziwna zanim się jeszcze zaczęła. Wiemy, że będziemy mogli ją oglądać, ale już nie konsumować. Będziemy mogli patrzeć na słodycze, ale tylko przez szybę cukierni. Będziemy mogli lizać lizaka przez papierek.
ZOBACZ WIDEO: Euro 2020. Kilku Polaków przemęczonych po ciężkim sezonie. "Nie są to poważne problemy zdrowotne"
Mistrzostwa Europy w 2021 roku nazywają się Euro 2020, ostatnie mecze decydujące o awansie rozegrano jesienią 2019, w wielu przypadkach prawo gry w turnieju wywalczyli inni zawodnicy niż ci, którzy na niego pojadą. U nas zmienił się nawet trener, na zagranicznego, który oczywiście przez kilka miesięcy ani nie poznał możliwości swoich piłkarzy, ani tym bardziej naszej mentalności. Piłkarze, nie tylko nasi, poznali za to swoje możliwości i po sezonie skumulowanym, bo w wyścigu z wirusem rywal dostał na początku fory, zrozumieli, że nie są robotami i mogą się męczyć. To będzie turniej zmęczonych, podważający rangę turniejów międzypaństwowych, wygrają ci, których w największym stopniu ominą kłopoty z kontuzjami, zarażeniami i którzy najlepiej zniosą podróże po całym kontynencie.
Euro 2020 zostało skrojone na czasy przed pandemią. Podróże z Baku do Lizbony czy z Petersburga do Sewilli były tanie i tak łatwe, jak kilka kliknięć myszką w wyszukiwarce lotów. Teraz po pierwsze ograniczono liczbę widzów, więc zdobycie biletów graniczny z cudem, po drugie pozmieniano gospodarzy, a po trzecie nikt na dobrą sprawę nie wie, jakie warunki medyczne musiałby spełnić, jeśli chciałby oglądać mecze w poszczególnych krajach. Kiedyś UEFA wymuszała na państwach organizatorach czasowe dostosowanie prawa do organizowanych imprez, teraz – z własnej zachłanności i skali problemu – nie była w stanie tego zrobić. Szczepienia nie wystarczą. Żeby dostać się do Londynu Polak musiałby zrobić test w Polsce, dwa testy na miejscu, przez 10 dni odbywać kwarantannę w hotelu, a na dwie doby przed meczem zrobić jeszcze jedno dodatkowe badanie. Tu już nie chodzi o pieniądze, ale o czas. Mało kto ma go aż tyle, by móc sobie pozwolić na futbol.
Wystarczy wybrać się na kilka dni zagranicę, żeby zobaczyć, że strach przed koronawirusem wcale nie zniknął. To nie są czasy dla kibiców. Ulice są puste, na plażach stoją wolne leżaki, obowiązuje noszenie maseczek, nadal funkcjonują godziny policyjne, bary są wcześnie zamykane. Wiadomo – kanapy stojące w domach przed telewizorami będą pełne, ale pytanie czy bezstronny kibic będzie potrafił wmówić sobie, że mecz Ukrainy z Macedonią Północną, Polski ze Słowacją, albo Walii ze Szwajcarią, to naprawdę spotkania rangi mistrzostw Europy, pozostanie raczej retorycznym.
Zaczynające się dzisiaj Euro to turniej bez tożsamości nadanej mu przez organizatorów. A to wielkie zadanie przed piłkarzami. Nie ma szans, by mistrzostwa kojarzyły nam się z francuskimi rogalikami na śniadanie, wódką na Ukrainie, albo kawą w Wiedniu. Mogą nam się kojarzyć tylko z piękną piłką w telewizji, z drużynami, które wyczarują coś z niczego, które wzniosą się na wyżyny swoich możliwości.
Brak jednego gospodarza i impreza w konstrukcji przypominająca bardziej eliminacje niż finały kładzie na zawodnikach dodatkową presję. Wielka scena nie pomoże im w odegraniu życiowej roli, będą musieli użyć wyobraźni. Chory sen chciwej UEFY rozrzucającej swoją najważniejszą imprezę między różne strefy czasowe i do tego pocovidowe powikłania, które sprawią, że nawet dziennikarze nie będą mogli zadać piłkarzowi pytania twarzą w twarz po meczu, zamkną piłkę w klatce. A przecież magia Euro czy mundiali polegała na łączeniu, na przybliżaniu, na możliwości poznania nowych ludzi, zaprzyjaźnienia się i przeżyciu emocji, które tylko przeżywane wspólnie mają jakiś sens.
Byłem na turniejach w Austrii i Szwajcarii, Polsce i na Ukrainie oraz pięć lat temu we Francji, kiedy wszyscy przeżywaliśmy piękny sen dochodząc do najlepszej ósemki w Europie. Oddychałem piłką, liczyłem godziny do pierwszych gwizdków, a nawet minuty, żeby zdążyć na kolejny samolot. Znajomi dzwonili często, mieli wiele pytań, przyjeżdżali, dołączali choćby na jeden mecz, opowiadali jak oglądają mecze u siebie w domach.
A kiedy myślę o Euro 2020 przypomina mi się raczej sytuacja po zakończonym finale Pucharu Polski z 2011 roku w Bydgoszczy, kiedy to siedząc w studiu telewizyjnym z Radkiem Majdanem zauważyliśmy biegnących w naszą stronę kilkuset kibiców zwycięskiej Legii. Wzięliśmy w ręce mikrofony, krzesła i zaczęliśmy uciekać w bezpieczne miejsce. Kiedy znaleźliśmy się w biurze prasowym zobaczyłem, że kilka razy dzwonił do mnie mój ówczesny szef, Mirek Żukowski. Byłem przekonany, że się zmartwił, że zastanawia się czy żyję, bo przecież ten finał i wydarzenia po ostatnim gwizdku na pewno oglądali wszyscy. Oddzwoniłem.
- Michał, mam sprawę – usłyszałem w słuchawce. – Bo my tutaj ze Stefanem chcielibyśmy zamówić sobie sushi i mamy pytanie: czy ta knajpa, z której ostatnio brałeś, to dobra?
To Euro, szanowni państwo, interesować będzie tylko nas, futbolowych szaleńców.
Michał Kołodziejczyk, dyrektor redakcji Canal+Sport.
Czytaj też:
Rekordowe premie na Euro
Włosi są spragnieni medalu