EURO przeszło do historii. Zaraz zacznie na nim - niczym na starych papierzyskach w bibliotece - osiadać kurz, a my zejdziemy na ziemię i znów zaczniemy się zajmować takimi sprawami jak ujemny punkt dla Lechii, race, zakazy stadionowe itd. Cały ten szlam, bez którego polska piłka nie istnieje.
A więc jest to ostatni moment, gdy zamykając oczy mamy jeszcze pod powiekami ten francuski festiwal futbolu i piękną kampanię czerwcową piłkarzy Adama Nawałki. Piszę czerwcową, bo do lipca Biało-Czerwoni nie dotrwali. Zabrakło niewiele, dosłownie minut.
Dla mnie to EURO pozostanie jednym obrazkiem, tym decydującym karnym Portugalczyków, który był wykonywany w chwilę po pechowym uderzeniu Kuby Błaszczykowskiego. Serca podeszły nam do gardeł, a realizator transmisji pokazał na zbliżeniu egzekutora, który decydował o tym, czy zostaniemy w turnieju czy nie. Krzyżyk wytatuowany na policzku Quaresmy, i to tuż poniżej oka - będzie do mnie wracał jak złe wspomnienie. Facet walnął pod poprzeczkę i skończył nam EURO. Po zabawie.
Od tamtej pory czerpałem mistrzostwa jak czytelnik książkę, w której to co najważniejsze już się stało, a teraz musi tylko dojechać do końca, bo autor przygotował przydługie rozwiązanie akcji. Od tego momentu cała reszta turnieju wydała mi się trochę zbędna. Co mi po futbolu, w którym nie mam już tych emocji patriotycznych, od których człowiek jest uzależniony bardziej, niż mu się wydaje. Nie potrafiłem przemienić się mentalnie we "Włocha", "Francuza" czy "Portugalczyka" (bo że w "Niemca" też nie, to oczywiste, prawda?). A cóż mnie to obchodzi, kto wygra, skoro to nie są nasi? Oglądałem zatem EURO dla piękna gry, choć to akurat był towar na tym turnieju deficytowy.
ZOBACZ WIDEO Jan Tomaszewski: Największym obajwieniem Euro okazał się Kapustka (źródło: TVP)
{"id":"","title":""}
Za to ze smutkiem - bo już nawet nie z irytacją - oglądałem to, co działo później się z tym polskim sukcesem czy też – jak kto woli - "niesukcesem". Jedno, że byliśmy i jesteśmy dumni z Biało-Czerwonych po tym, jak zagrali we Francji. Co prawda nie wszystko było w porządku z formą Roberta Lewandowskiego, rozregulował się celownik Arkowi Milikowi, trener Nawałka mógł więcej zaryzykować w dogrywce meczu z Portugalią, ale to są już teraz tylko gorzkie żale. Niczego już nie zmienimy. Jak to się mówi, używając oklepanego banału: zebraliśmy niezbędne doświadczenie, które jeszcze zaprocentuje.
Ale poczucie zadowolenia z występu naszych (niektórzy powiedzą, że to jedynie ulga, że się nie skompromitowaliśmy jak zwykle) to jedno, a robienie z tego jarmarku i dożynek to drugie.
W tych nadmiernie hucznych powitaniach reprezentantów jest nieznośna przesada. Nie mam nic do Michała Pazdana czy Kuby Błaszczykowskiego, którym udał się turniej, ale cyrki i celebra z witaniem bohaterów, jakby wrócili z kosmosu, pobrzmiewają fałszywą nutą. Chyba nawet nasi piłkarze byli zakłopotani tym świętowaniem - przegranego jednak - ćwierćfinału.
A już kompletną aberracją umysłową był sposób witania naszych na lotnisku. Że ludziska chcieli piłkarzom podziękować, to pięknie. Mają prawo, chwała im za to, że chciało im się na Okęcie ruszyć. Ale już jak się pod to witanie podłączyła telewizja, to zniesiono granice obciachu i zatracono umiejętność rozróżniania tego, co podniosłe i wielkie, od tego, co po prostu śmieszne i żałosne.
Reporterka telewizyjna z oszalałym wzrokiem biegała od kibica do kibica i zadawała pytania w taki sposób, jakby za rogiem wylądowali kosmici. Jakiegoś faceta próbowała namówić, żeby coś o reprezentacji zaśpiewał. Ponoć miał nawet jakiś kawałek przygotowany, ale na widok kamery się chłopina zapowietrzył. Reporterki to nie zbiło z tropu. Kazała się facetowi odpowietrzyć, zapowiedziała, że do niego wróci ("w następnym wejściu") i ruszyła dalej robić jarmark z przyjazdu kadry.
Normalnie PRL w natarciu. Bareja się kłania. Brakowało tylko tego chłopa z trąbą z filmu "Nie lubię poniedziałku", który też tak stał oszołomiony na lotnisku i pytał: "Czy ja mam grać?".
Dariusz Tuzimek, Futbolfejs.pl
A ty chłopie to niby nie czepiasz się starego "pa Czytaj całość