Przed pierwszym gongiem pojedynek Dilliana Whyte'a (22-1, 16 KO) z Robertem Heleniusem (25-2, 16 KO) zapowiadał się jako bardzo ciekawa potyczka z udziałem pięściarzy należących do szerokiej czołówki wagi ciężkiej. Zwycięzca miał przybliżyć się do dużych pojedynków, a na lepszego z nich czekał pas WBC Silver. Obaj mieli po jednej porażce w bilansie - Brytyjczyk poległ w bitnej konfrontacji z Anthonym Joshuą, a Fin został sensacyjnie znokautowany przez Johana Duhaupasa w ubiegłym roku. Zamiast piać z zachwytu ziewaliśmy.
Starcie rozpoczęło się w dość leniwym tempie, grzmotów unikano. "Nordycki Koszmar" bił z defensywy, ale zachowywał przy tym odpowiednią czujność i umiejętnie unikał ataków silnego rywala. Iskry pojawiły się w trzeciej rundzie, gdy Helenius przy linach trafił lewym sierpem, a Whyte w odpowiedzi wyprowadził prawy sierp. Od tego momentu "Rozpruwacz" podkręcił nieco tempo i zaczął regularnie wywierać presję. Zryw nie był jednak długotrwały i między linami ponownie wiało nudą.
W ostatniej fazie walki Helenius koncentrował się tylko na defensywie, był wyjątkowo pasywny i z utęsknieniem czekał na ostatni gong w dwunastorundowym starciu. Kibice na stadionie Principality męczyli się oglądaniem tej walki, a większą atencją cieszyły się stoiska z zimnymi napojami niż ring.
Po dwunastu rundach sędziowie nie mieli problemu ze wskazaniem zwycięzcy. Arbitrzy punktowali 119-109, 119-109 i 118-110 na korzyść Whyte'a.
ZOBACZ WIDEO Boks miłością Szymona Majewskiego. "Jak będę miał sześćdziesiątkę, to będę gotowy na walkę"