W najnowszym wydaniu "Newsweeka" czytamy o kilkuletniej walce Tomasza Mackiewicza z uzależnieniem od heroiny. Miał 18 lat, przyjechał z rodzinnego Działoszyna do Częstochowy i nie mógł się odnaleźć w większym mieście. Szukał towarzystwa, znalazł narkotyki. I przepadł. - Uzależnienie od heroiny jest prawie równie silnym jak uzależnienie od alkoholu. Ale wyjście z heroiny jest bardzo trudne, ponieważ ściąga w dół. Niewielu osobom się to udaje. Zostaje pustka w środku - mówił w jednym z wywiadów.
"Ma wielotygodniowe ciągi. Sępi pieniądze od przechodniów na dworcach. Siostra znajduje go na ulicy. Z pierwszego odwyku ucieka, na drugi wraca tylko dlatego, że z przećpania dostaje zapaści, ląduje w szpitalu. Ćpa trzy lata" - czytamy w tekście tygodnika.
Dodajmy, że Mackiewiczowi udało się wyjść z nałogu dzięki dwuletniej terapii w stowarzyszeniu Monar, które pomaga uzależnionym od używek i alkoholu. Wyszedł, nie miał pieniędzy, ale ciągnęło go w świat. I stopem dojechał do Indii, 400 dolarów w kieszeni wystarczyło na podróż. Doktor Helena Pyz prowadziła ośrodek Jeevodaya dla trędowatych. Mackiewicz zaczął jej pomagać, spędził tam pół roku. Himalaje go wciągnęły.
W Polsce miał firmę, która zajmowała się energią odnawialną. Stawiał wysokie na ponad 100 metrów maszty. Interes kręcił się całkiem nieźle przez cztery i pół roku. - Było na tyle dobrze, że mogłem zabezpieczyć rodzinę przed pierwszymi wyjazdami na Nangę i jeszcze wyjechać w góry - tłumaczył. Firma posypała się jak domek z kart. Biznes Mackiewicza zniszczyła europejska ustawa, która miała zostać uchwalona w styczniu 2013 roku. Chodziło o dyrektywę nakazującą krajom produkcję 20 procent energii ze źródeł odnawialnych.
O sytuacji dowiedział się wracając z gór, gdy na lotnisku został zatrzymany przez straż graniczną. Miał zajęte konta, szukała go skarbówka. Raz wrócił z Himalajów w samej koszulce, ponieważ cały sprzęt sprzedał na miejscu. Nie miał za co kupić biletu powrotnego.
Już wcześniej rozstał się z pierwszą żoną. Zmarło im dziecko. Dopiero później zdradził, że jego prochy zostawił na szczycie Chan Tengri (7010 m n.p.m.). "Prawie godzinny film z wejścia na siedmiotysięcznik umieszcza w sieci, dedykuje go dzieciom - bliźniakom Xaweremu i Maksowi. Wyjmuje z plecaka zawiniątko. Mówi coś przez chwilę, płacze. Pod metalową piramidą na szczycie kładzie foliową torebkę. Dopiero osiem lat później przyzna, że w torebce wniósł na szczyt prochy Xawerego" - czytamy w Newsweeku. - W piekle zawsze jest ciężko. Potem będzie czyściec. A potem będzie niebo. Chyba każdy o tym wie - powiedział wówczas.
Pieniądze na kolejne wyprawy zbierał od swoich fanów, ale i tutaj dochodziło do zgrzytów. Na jego profilu na Facebooku potrafił odpisać w agresywny sposób. "Za przeproszeniem, głupi ch...u. Nie wiesz, ile kasy dałem od siebie. I jak trudno połączyć wyprawę z życiem, mając trójkę dzieci".
Ale Nanga Parbat ciągle była jego marzeniem. Rok w rok jeździł na kilkutygodniowe wyprawy aż w 2018 roku po raz siódmy pojawił się, żeby w końcu ją zdobyć. Udało się razem z Elisabeth Revol, ale z powodu odmrożeń, ślepoty śnieżnej nie był w stanie zejść. Został na wysokości 7200 metrów. Francuska alpinistka została uratowana przez polskich himalaistów. Do Mackiewicza nie udało się dotrzeć.
ZOBACZ WIDEO To tam mieszka na co dzień Elisabeth Revol - zobacz reportaż WP SportoweFakty
Uzależnienie od alkoholu to jest pikuś w porównaniu z heroiną,przecież tu nie ma żadnej Czytaj całość
Wstydu nie macie!