- Kiedy jesteś młody, wydaje ci się, że jesteś nieśmiertelny. Nie ma nic, co mogłoby cię zniszczyć. To bolesne doświadczenie nauczyło mnie, że życie jest połączone ze śmiercią, to jedyne pewne w naszej egzystencji. Rodzisz się i pewnego dnia umrzesz. Nie wiesz tylko, co wydarzy się w międzyczasie - mówi Nando Parrado, jeden z głównych bohaterów tej historii.
Pechowy lot 571
13 października 1972 roku. To miał być zwykły lot. Grupa młodych sportowców, rugbystów Old Christians Club, miała wziąć udział w międzynarodowych zawodach w Chile. Klub wyczarterował od urugwajskich sił powietrznych Fairchilda FH-227 D, niewielki samolot, mogący zabrać na pokład do 50 osób. Dzień przed odlotem kapitan zespołu poinformował, że 10 miejsc jest wolnych. - Od razu zadzwoniłem do mamy. Mówię: "Pakuj torbę, jutro lecisz do Chile. Powiedz też Susy, ona też poleci" - wspomina Parrado. - Chciałem okazać im swoją miłość i zabrać na wyprawę do Chile. Miały się dobrze bawić i wrócić do domu w poniedziałek. Los zrządził inaczej.
Matka i siostra Nando Parrado znalazły się na pokładzie feralnego lotu 571. Problemy zaczęły niedługo po starcie. Okazało się, że pogoda nie pozwala na bezpieczny przelot nad pasmem gór. Fairchild wylądował w Mendozie, ostatnim mieście przed Andami. Pilot musiał poczekać na poprawę warunków atmosferycznych. Po kilkunastogodzinnym oczekiwaniu ekipa wyleciała do Santiago. Pilot Julio Ferraras, będący pułkownikiem argentyńskiej armii, latał nad Andami 29 razy. Podjął decyzję o skierowaniu maszyny na południe, gdzie mógł ominąć najwyższe szczyty i dzięki temu lecieć na niższej wysokości. Pogoda wprawdzie się poprawiła, mimo wszystko nie na tyle, by ryzykować przelot na wysokości 5 tysięcy metrów.
Nando Parrado zajął miejsce przy oknie. Potem na prośbę najlepszego przyjaciela Francisco Abala przesiadł się. Jak się później okazało, ta decyzja uratowała mu życie. - Są czasem takie chwile, kiedy bez naszej wiedzy decyduje się, kto przeżyje, a kto umrze - wspomina Parrado, który miał wtedy 23 lata.
Nad Andami zalegała gęsta warstwa chmur. To zmyliło pilota. Ferraras sądził, że minął góry. Zameldował kontrolerom lotu, że przelatuje nad Curico. Pomyłka w obliczeniach okazała się tragiczna. Nieświadomy położenia samolotu podjął decyzję o skierowaniu się na północ. Tyle że samolot cały czas był w górach. Niedługo później maszyna wpadła w turbulencje. - Nasz nastrój się zmienił. Nikt już nie żartował. Wszyscy siedzieli z zapiętymi pasami - relacjonuje Parrado. Maszyna obniżył pułap lotu. Po wyjściu z chmur pilotowi ukazał się przerażający widok. Samolot nie minął Andów, leciał między górskimi szczytami. Wśród pasażerów pojawił się strach, który bardzo szybko przerodził się w panikę. Stało się jasne, że maszyna za chwilę się rozbije.
Katastrofalny błąd pilotów
Samolot zawadził o jeden z wierzchołków, stracił skrzydło i zaczął się ślizgać po zboczu. Nie rozbił się o skały, tylko zatrzymał w śnieżnej zaspie. Była godzina 15:32 w piątek, 13 października 1972 roku. 12 osób zginęło na miejscu, między innymi matka Nando Parrado - Zenia. On i jego siostra Susana byli w ciężkim stanie. 33 osoby z mniejszymi lub poważniejszymi obrażeniami przeżyły katastrofę. Pilot zginął na miejscu, ciężko ranny drugi pilot Dante Laguara konał przez kilka godzin, do śmierci powtarzając: "Przecież minęliśmy Curico, minęliśmy Curico. Jak to się mogło stać?". Samolot rozbił się w Argentynie, z dala od cywilizacji. Wiele okolicznych szczytów nie miało nawet nazw.
Początkowo Nando Parrado został uznany za zmarłego. W czasie katastrofy przeleciał z tyłu maszyny na jej przód. Był poważnie poobijany, przyjaciele z trudem go rozpoznali. Położono go u wyjścia z kadłuba, razem z ciałami tych, którzy nie przeżyli. Paradoksalnie to uratowało mu życie. Niska temperatura miała zbawienny wpływ w przypadku jego urazu. Trzeciego dnia po katastrofie Parrado niespodziewanie zaczął dawać oznaki życia. Po przebudzeniu zapytał o mamę i siostrę. Fatalna wiadomość nie załamała go. Myśl o śmierci mamy starał się wyprzeć ze świadomości. Jego celem było czuwanie przy ciężko rannej siostrze. Rany Susy Parrado okazały się poważne, 17-letnia dziewczyna zmarła 9 dni po katastrofie. - Jedyne co mogłem zrobić, to ją trzymać. Miała poważne rany, także wewnętrzne. Nie mieliśmy żadnych lekarstw. Susy nie mogła mówić, patrzyła tylko na mnie swoimi pięknymi oczami i gasła, aż umarła. Mogłem się tylko pocieszać, że nie umarła sama.
21 października przy życiu pozostało 27 osób. Warunki, w których się znaleźli, były skrajnie ekstremalne. - Nikt z nas nie znał gór i śniegu. Byliśmy jak dzieci. Najwyższy szczyt w Urugwaju ma 500 metrów - wspomina jeden z cudownie ocalałych Carlitos Paez. W nocy temperatura dochodziła do -30 stopni Celsjusza. - Gdy pierwszy raz wyszedłem na zewnątrz, byłem zszokowany potęgą i majestatem gór - mówi Parrado. - Cały ten świat był biały, ogromny i milczący.
Rozbitkowie czekali na pomoc. Zaginionego samolotu szukały ekipy z Urugwaju, Chile i Argentyny. Leżący w śniegu biały wrak samolotu nie był jednak widoczny. 10 dnia po katastrofie rozbitkowie przez radio usłyszeli, że akcja ratownicza została przerwana. Zostali sami.
Jedzenie ludzkiego mięsa jedyną szansą na przeżycie
Bardzo szybko kurczyły się racje żywnościowe. W niedostępnym górskim terenie nie było szans na zdobycie pokarmu. Widmo śmierci było coraz bliższe. 10 dnia po katastrofie Nando Parrado wyznał Paezowi coś, o czym myślała część pozostających przy życiu przyjaciół.
Nando Parrado: Umrzemy tu z głodu. Nikt nas nie znajdzie na czas.
Carlitos Paez: Nie wiesz tego.
N: Ja o tym wiem i ty o tym wiesz. Ale ja nie zamierzam tu umrzeć. Chcę wrócić do domu.
C: Zamierzasz się wspinać? Nando, jesteś zbyt słaby.
N: Jestem słaby, bo nic nie jadłem.
C: Tu nie ma jedzenia.
N: Jest. Jeśli wiesz, o czym myślę.
C: K..., Nando.
N: Tu jest dużo jedzenia. Musisz tylko myśleć o tym tylko jako o jedzeniu. Nasi przyjaciele nie potrzebują już swoich ciał.
C: Niech Bóg ma nas w swojej opiece. Również o tym myślałem.
- Trudno było to zaakceptować, ale każdy o tym myślał. Chcieliśmy żyć i jedynym wyjściem było jedzenie mięsa naszych przyjaciół - dodał Eduardo Strauch. 10 dnia po katastrofie rozbitkowie zaczęli jeść ludzkie mięso. Potrzebowali protein, tłuszczu, węglowodanów. - Niektórzy twierdzą, że dopuściliśmy się kanibalizmu. Mylą się - przekonuje Parrado. - Kanibalizm jest wtedy, kiedy zabija się człowieka, żeby go zjeść. To, co my robiliśmy, nazywa się antropofagią, ale to tylko suchy termin. Ludzie oddają swoją krew, czy organy do przeszczepu. Zawarliśmy pakt, jeśli ktoś z nas umrze, inni będą mogli wykorzystać jego ciało.
Śmierć znów zbiera żniwo
Rozbitkowie noce spędzali w kadłubie samolotu, który choć trochę chronił ich przed mrozem. Młodzi ludzie nie byli świadomi, że siedzą na bombie zegarowej. W Andach schodzi rocznie około 250 tysięcy lawin. W nocy z 29 na 30 października lawina całkowicie zasypała resztki samolotu. - Usłyszeliśmy odległy huk. Myśleliśmy, że szarżuje na nas stado koni - wspomina Paez. Zginęło kolejnych 8 osób. Ci, którzy mogli się oswobodzić, szybko zaczęli odkopywać przyjaciół. Pozostało 27 osób, ich sytuacja była jednak fatalna. Leżeli na ciałach zmarłych przyjaciół, uwięzieni w zasypanym tonami śniegu samolocie. Kończyły się zapasy powietrza. Poza tym, o ile wcześniej jedli ciała osób załogi samolotu, teraz, by przeżyć, musieli zjadać ciała przyjaciół.
Część rugbystów, młodych, silnych ludzi, pogodziła się z losem. Parrado nie zamierzał dawać za wygraną. Chciał walczyć. Znalazł metalowy pręt, wybił dziurę w dachu wraku, do wewnątrz w końcu mogło się dostać świeże powietrze. - Często powtarzam, że gdyby nie lawina, nikt z nas by nie przeżył - uważa Parrado. - Po tym, jak lawina przykryła wrak, nic już nie było dla nas groźne. Poza tym mogliśmy przeżyć kolejne tygodnie, bo mieliśmy osiem nowych ciał. Wiem, że to potworne co mówię, ale taka była rzeczywistość.
Po trzech dniach ocaleli zdołali wydostać się na zewnątrz. 60 dni po katastrofie przy życiu pozostało 16 osób. W międzyczasie zmarli 26-letni Arturo Nogueira, 27-letni Rafael Echavarren i 28-letni Numa Turcatti. Ten ostatni nie chciał jeść ludzkiego mięsa, w momencie śmierci ważył około 25 kilogramów.
Oddalenie się od wraku nie było prostym zadaniem, łatwo było ugrzęznąć w śniegu. Postanowiono zrobić niezbędny sprzęt, między innymi rakiety śnieżne. Parrado został wybrany na lidera grupy zwiadowczej. Trzyosobowy zespół znalazł szczątki tyłu samolotu, w którym było trochę jedzenia. Parrado znalazł również aparat. Rozbitkowie zaczęli robić zdjęcia z myślą o tym, że może za kilkadziesiąt lat ktoś odnajdzie wrak, ich ciała i aparat, na którym będą uwiecznione ostatnie tygodnie ich życia. Miejsce katastrofy robiło przygnębiające wrażenie. "Pachniało śmiercią", jak później określiły ocalałe osoby. Smród, ludzkie szczątki, świadomość o zbliżającej się śmierci, sprawiały, że część osób powoli godziła się z losem.
Parrado rusza po pomoc
Kończyły się również zapasy mięsa. Pozostało raptem kilka ciał, między innymi matki i siostry Nando Parrado. 23-latek wiedział, że jeśli ma przeżyć, musi poszukać ratunku. Wiedział również, że musi się kierować na zachód, w stronę zielonych dolin Chile. Parrado ruszył razem z Roberto Canessą i Antonio Vizintinem. Na pożegnanie powiedział pozostałym: "Jeśli się spóźnię i będziecie musieli zjeść moją matkę i siostrę, zróbcie to".
Trójka przyjaciół wzięła ze sobą trzydniowe zapasy mięsa. Śnieg bardzo utrudniał marsz, wspinaczka w wysokie góry dla ludzi, którzy nigdy wcześniej nie widzieli śniegu, była ekstremalnie trudnym doświadczeniem. Jeszcze trudniejszym było to, co zobaczyli po zdobyciu wierzchołka góry. Zakładano, że zobaczą piękne, zielone doliny Chile. Tymczasem zobaczyli kolejne wysokie szczyty ciągnące się aż po horyzont.
To był wielki szok. Zadecydowano, że Vizintin wróci do bazy, a Parrado i Canessa wezmą zapasy jedzenia i mimo beznadziejnej sytuacji będą kontynuować wędrówkę przez góry. - Nie było drogi powrotu. Gdybyśmy wrócili do samolotu, wszystko byłoby stracone - przyznał Canessa. 60-kilometrowy marsz przez wysokie Andy trwał 10 dni.
Cudowne ocalenie
20 grudnia Parrado i Canessa zobaczyli rzekę wolną od lodu, a później zieloną dolinę i pasącą się krowę. - Miałem wodę, mogłem jeść trawę. Odkryłem, jak niewiele potrzeba do tego, żeby być szczęśliwym - powiedział Canessa. 70 dnia od momentu katastrofy zobaczyli siedzącego na koniu chilijskiego ranczera Sergio Catalana po drugiej stronie rwącej rzeki. Szum wody zagłuszał wołania, nie mogli się z nim porozumieć. Następnego dnia rano Chilijczyk ponownie przyjechał na drugi brzeg rzeki. Przerzucił kamień, do którego był przywiązany sznurkiem papier i długopis. Kiedy dostał odpowiedź, że ma do czynienia z ocalałymi z katastrofy samolotu, nie mógł uwierzyć. Pokazał ręką, żeby czekać. Po kilkunastu godzinach przybył z grupą żołnierzy. 71 dni po katastrofie Parrado i Canessa byli uratowani.
- Rzeczywistość uderzyła w nas z wielką siłą, kiedy zobaczyliśmy dziennikarzy, którzy pojawili się nagle w górach - wspomina Nando Parrado. Cudownie ocaleni zostali zasypani masą pytań, między innymi o to, jak udało im się przeżyć, co jedli. "Nie chcę o tym teraz mówić" - starał się uciąć temat Canessa. Parrado pomógł służbom ratowniczym odnaleźć pozostałych przyjaciół. 23 grudnia 1972 roku, po 72 dniach od katastrofy, rozbitkowie zostali uratowani. - Przylecieli po nas. Emocje były ogromne. Nie da się tego wyrazić słowami - powiedział po latach Eduardo Strauch, jeden z ocalałych.
Euforia po powrocie rozbitków była wielka. Powrót do rzeczywistości nie był jednak łatwy. "Urugwajscy rozbitkowie jedli ludzkie mięso", "Tylko kanibale przeżyli" - to tylko niektóre z tytułów prasowych. Był to cios dla ocalałych. Bardzo pomogły im słowa księdza, który odwiedził ich w szpitalu. "Zrobiliście właściwą rzecz" - powiedział. Kościół katolicki natychmiast poparł te słowa.
Cudownie ocaleni mając dość insynuacji zdecydowali, że opowiedzą całą prawdę. W 1974 roku na bazie ich historii ukazała książka "Alive" pióra brytyjskiego pisarza Piersa Paula Reada. W 2010 roku historia została opowiedziana w filmie "I Am Alive: Surviving the Andes Plane Crash".
Dla Nando Parrado powrót do domu był niezwykle ciężkim doświadczeniem. - Wróciłem tuż przed świętami Bożego Narodzenia. Zdałem sobie sprawę, że Andy mnie zmieniły. Moja rodzina została rozbita, kiedy mama i siostra zginęły. Powrót do domu po trzech miesiącach po katastrofie był trudny. Zostałem uznany za zmarłego. W tym czasie tata oddał moje ubrania, sprzedał mój motor, a pokój przejęła starsza siostra. Zostały tylko zdjęcia. Ludzie byli zaskoczeni, kiedy mnie widzieli. Niektórzy prosili o autografy. Byłem tą samą osobą, ale ludzie postrzegali mnie zupełnie inaczej.
- Między mną i innymi ocalałymi były spore różnice. Miałem w głowie dziury w czterech miejscach, byłem trzy dni w śpiączce. Straciłem mamę, siostrę, dwóch najlepszych przyjaciół. Kiedy inni zostali uratowani, po pobycie w szpitalu mogli wrócić do rodzin, do swoich dziewczyn. Ja straciłem połowę rodziny, moje prawdziwe Andy dopiero się zaczęły.
Nando Parrado ma 66 lat, jest szczęśliwym mężem i ojcem dwóch córek. Niedługo po powrocie do domu zakończył swoją przygodę z rugby, ale nie zerwał ze sportem - startował w wyścigach samochodowych. Obecnie jest biznesmenem i cenionym na całym świecie mówcą motywacyjnym. Mimo traumatycznych doświadczeń wielokrotnie wracał w miejsce katastrofy.
- To jest miejsce, gdzie na nowo się narodziłem. Gdybym wtedy nie walczył, dzisiaj nie byłoby moich córek. Żona i córki są całym moim życiem. One też odwiedzają to miejsce. Ich miny wyrażają więcej niż milion słów. Stoją w tym samym miejscu gdzie ja stałem. Dziwią się, że podjąłem decyzję, by wspinać się na te wielkie skały. Pytały mnie: "Jak tego dokonałeś?" Nie wszyscy są tego świadomi, ale kiedy śmierć zagląda w oczy, jesteśmy w stanie zrobić rzeczy, które wydają się niemożliwe.
[b]Karol Borawski
#dziejesiewsporcie: albańscy kibice rozbawili Ronaldo
[/b]
A filmow bylo kilka Czytaj całość