"Byłem pewny, że umrę w najgorszy możliwy sposób". Polak nazywa swoje dokonania ekstremą

Instagram / Waldemar Kowalewski / Na zdjęciu: Waldemar Kowalewski
Instagram / Waldemar Kowalewski / Na zdjęciu: Waldemar Kowalewski

- Zostałem biedakiem. Nie chcę tak egzystować, więc na czas rozwodu uciekłem w góry - mówi Waldemar Kowalewski, który kontynuuje swoje marzenie związane ze zdobyciem wszystkich ośmiotysięczników. Zostały mu już tylko dwa.

W tym artykule dowiesz się o:

Mateusz Puka, WP SportoweFakty: Trudno było się z panem umówić na rozmowę, a przecież teraz wypoczywa pan po trudnych wyprawach.

Waldemar Kowalewski, polski himalaista: Obecnie jestem w Pokharze w Nepalu, a tak mocno przyzwyczaiłem się do wysokich gór, że na nizinach czuję się słabo i szybko opadam z sił. Praktycznie tylko rano mam energię. Jestem w stanie znieść tu 7-10 dni, a potem znów muszę coś robić.

Chyba już dawno nie było pana w Polsce. Wyprowadził się pan na stałe w najwyższe góry świata?

Od trzech i pół roku praktycznie cały czas jestem na kolejnych wyprawach. W tym okresie tylko raz byłem w Polsce. Zostałem biedakiem, a że nie chcę tak egzystować, to zdecydowałem, że lepiej będzie mi żyć na wyprawach. Jestem w stanie przetrwać tylko dlatego, że ciągle jestem w akcji. Uciekam przed problemami.

Chodzi o to, że wyjazdy w góry pochłonęły cały pana majątek?

Moja żona zawsze mówiła mi, że uciekam w góry. Od 14 lat jestem w nich praktycznie bez przerwy, bo zamarzyłem o zdobyciu wszystkich ośmiotysięczników. Początkowo zakładałem, że to cel na kilka lat. Miałem wszystko dobrze zaplanowane, ale niestety pomyliłem się w rachunkach. Za mną już 21 wypraw na niezdobyte przeze mnie ośmiotysięczniki. Na razie 12 udało się zakończyć sukcesem.

ZOBACZ WIDEO: Tomasz Majewski dementuje. "Muszę zmienić to, co jest na Wikipedii"

Co żona na to?

Już nic. Złożyła pozew rozwodowy. Od trzech i pół roku walczymy w sądzie. Walka jest brutalna, a ja nie mogę dysponować udziałami w spółce cywilnej. Nie mogę nawet sprzedać swojego samochodu. Uciekłem z Polski. Zaplanowałem jednak, że w marcu 2026 roku wrócę do Polski i zacznę nowe życie.

Dlaczego akurat w tym terminie?

Po pierwsze muszę dopiąć swego i zdobyć wszystkie ośmiotysięczniki. Po drugie, już sprawdzałem, że większość spraw rozwodowych kończy się właśnie po pięciu latach. Wierzę, że dla mnie jest jeszcze nadzieja. Z żoną spędziłem 25 lat życia. Poślubiłem ją, gdy miałem 21 lat, a ona 17. To ona pomogła wyciągnąć mnie z problemów. Jako nastolatek wpadłem w narkotyki. Moi rodzice byli lekarzami, ale ja widziałem, że mimo ogromnej wiedzy zarabiają tyle co robotnicy. Nie widziałem sensu, by się uczyć. Poza tym tatę (Zbigniewa Kowalewskiego - przyp. aut.) co chwilę zabierali do aresztu, bo mocno działał w opozycji.

Domyślam się, że powodem problemów jest właśnie pana miłość do gór.

Kocham je od kiedy pamiętam i faktycznie z biegiem lat coraz mocniej mnie do nich ciągnie. Zresztą ja nawet tuż przed ślubem uciekłem w góry, a do domu wróciłem raptem dzień przed ceremonią. Taki już jestem. Kiedyś było to związane z miłością do adrenaliny i ekstremalnych przeżyć. Dziś odkrywam, że coraz częściej się boję. Łapię się za głowę, gdy pomyślę, ile razy tylko głupie szczęście ratowało mnie przed śmiercią.

Dzisiaj jest pan rozważniejszy?

Mam 50 lat i... się boję, a przecież kiedyś ryzyko mnie podniecało. Teraz znam zagrożenia, ale jednak wciąż się nie wycofuję. Sytuacja życiowa znów pchnęła mnie w ekstremę. Wszystko przez presję. Chcę dokończyć mój projekt i być czwartym Polakiem, który zdobył 14 ośmiotysięczników. Przede mną dokonali tego tylko Jerzy Kukuczka, Krzysztof Wielicki i Piotr Pustelnik. To moi mistrzowie.

Co to znaczy, że sytuacja pchnęła pana w ekstremę?

Liczę każdy grosz, a oprócz sprzętu, oszczędzam na wszystkim. Dlatego, gdy już jestem pod górą, to wiem, że muszę ją zdobyć. Kilka miesięcy temu być może powinienem wycofać się ze zdobywania Gasherbrumu II. Warunki były fatalne, nie było żadnych ścieżek, żadnych lin, a ja atakowałem szczyt samotnie. Nie potrafiłem zawrócić, choć skończyło mi się pozwolenie, a Pakistańczycy straszyli mnie więzieniem. Powiedziałem im tylko, że więzienie nie jest dla mnie problemem. Jeszcze do niedawna liczyłem, ile razy znalazłem się w sytuacji zagrożenia życia. Od trzech i pół roku przestałem jednak liczyć. Praktycznie na każdej wyprawie coś się dzieje.

Ryzykował pan życie 12 razy?!

W sumie taki momentów było pewnie znacznie więcej. Gdy wracałem ze zdobycia Gasherbruma, postanowiłem, że mam jeszcze sporo czasu i dobrze byłoby go wykorzystać na wspinaczkę na pobliski szczyt Pastore Peak. Wybrałem nietypową trasę, by cieszyć się wspinaczką. Problem jednak w tym, że było zbyt ciepło, a przez to trasa stała się wyjątkowo niebezpieczna. W pewnym momencie uszkodziłem raka, a ja runąłem w szczelinę. Spadałem rynną w głąb góry z dużą prędkością, a na domiar złego wypadł mi czekan. Gdy wylądowałem na dnie zorientowałem się, że jestem w sytuacji bez wyjścia.

Co pan wtedy zrobił?

Usiadłem i zapłakałem. Czułem, że to będzie najgorsza możliwa śmierć. Byłem w pełni świadomy, ale nie miałem szans na ratunek. Wokół nie było ludzi, nikt nawet nie wiedział, gdzie mnie szukać, a mnie czekała powolna śmierć w ciemnościach. To było straszne.

Ostatecznie udało się panu jednak uratować. Jakim sposobem?

Po piętnastu minutach płaczu zacząłem się organizować. Wokół było mnóstwo krwi, bo po zderzeniu z lodową ścianą przegryzłem sobie język, połamałem dwa zęby. Zresztą do dziś nie mam 1/3 jedynki. Podarta była kurtka, spodnie, buty, a uszkodzeniu uległ także plecak. Cudem udało mi się znaleźć w nim drugą czołówkę. To przywróciło nadzieję. W najwyższych górach takie sprawy, jak rezerwowa czołówka, potrafią ratować życie.

To jednak był chyba dopiero początek wychodzenia z pułapki.

Chwilę później udało mi się znaleźć czekan. Zorientowałem się, że ściany szczeliny są wysokie na 15 metrów. Uszkodzony rak przywiązałem liną do nogi, a po kilku minutach wyszedłem z pułapki. Gdy dotarłem do bazy, gdzie stacjonowali Litwini, nie musiałem nic mówić. Gdy tylko mnie zobaczyli, błyskawicznie podjęli decyzję o rezygnacji ze zdobywania szczytu. Tylko cud uratował mnie przed śmiercią. Po tym wypadku do dziś boli mnie biodro.

W górach widział pan jednak dużo więcej przerażających sytuacji.

Często angażuję się w akcje ratownicze, a w sumie na 14 prób udało mi się uratować w ten sposób jedenaście osób. Sam rozbierałem himalaistów po takich akcjach i widziałem, jak palce odchodzą im wraz ze skarpetkami. Najgorszy był chyba jednak pierwszy raz.

To znaczy?

W 2012 roku zdobywałem Manaslu, to była moja pierwsza wyprawa na ośmiotysięcznik. Wspólnie z kolegą mieliśmy dwa dni opóźnienia. W momencie zejścia lawiny byliśmy w obozie drugim. To nas uratowało. Tego dnia lawina zabiła 16 z 24 wspinaczy, którzy byli na Manaslu.

Naprawdę ani przez moment nie pomyślał pan, że bycie himalaistą jest bez sensu?

Faktycznie bardzo mocno to przeżyłem. Zdecydowana większość himalaistów zakończyła wtedy wspinaczkę. Ja uznałem, że jeśli się wycofam, to pewnie nigdy już tam nie wrócę. Po kilku dniach ruszyłem więc w stronę szczytu. Nie zdobyłem go, ale tamtej decyzji nie żałuję.

Dwa lata później znów tylko cud uratował pana przed śmiercią.

W czasie ostatnich 14 lat wspinaczki z bliska widziałem trzy największe tragedie, a z każdej cudem uszedłem z życiem. Za każdym razem ginęło około 16 wspinaczy. Coś innego musi być mi pisane. Przecież w 2014 roku podczas wspinaczki na Mount Everest w lawinie zginęli najlepsi z najlepszych nepalskich szerpów. Ja to zdarzenie obserwowałem z bazy, bo dosłownie chwilę wcześniej zdobyłem szczyt.

Kolejny rok, a pan po raz kolejny widział tragedię w tym samym miejscu. Naprawdę nie pomyślał pan, że to klątwa?

W 2015 roku miałem szczęście, że mój namiot był w górnej części obozu, a ja byłem szybszy niż inni wspinacze i zdołałem dzień wcześniej wrócić do obozu po aklimatyzacji w drugiej bazie. Czytałem książkę, gdy moim namiotem zaczęło bujać na boki. Nie wiedziałem, co się dzieje, a chwilę później zobaczyłem lawinę pędzącą w kierunku obozu. Na moich oczach lecąca bryła lodu przecięła brzuch jednego ze wspinaczy, a jego wnętrzności wyleciały na zewnątrz. Śnieg przeorał cały obóz poza jego najwyższą częścią. Obok nas przelatywały gigantyczne bryły lodu. Rozpoczęliśmy akcję ratunkową, ale praktycznie połowa obozu była zakopana głęboko pod śniegiem. To były sceny jak z najgorszego horroru.

Nie wolałby pan normalnego życia?

Miałem normalne życie. W Polsce do pewnego czasu wiodło mi się bardzo dobrze. Byłem właścicielem hurtowni, która zaopatrywała w środki czystości większość szpitali, zakładów karnych i innych instytucji na zachodzie kraju. Potem poszedłem w deweloperkę i też odnosiłem sukcesy. Pieniądze nigdy nie były przeszkodą w moich planach wyprawowych. Mam jednak ADHD, dlatego ciągnęło mnie do przygód i sportów ekstremalnych. Choć trzy razy zabierano mnie z obozów wprost na operacje, to nigdy nie pomyślałem, by powiedzieć "pas".

Jeśli uda się panu zdobyć koronę Himalajów i Karakorum, to będzie dla pana koniec przygód w najwyższych górach?

Chcę rozpocząć nowe życie. W Polsce mam przecież czwórkę dzieci i wnuczkę. Nie wiem, czy będę wracał w wysokie góry. Zdobyłem już naprawdę mnóstwo siedmio- i sześciotysięczników. Wyprawy zimowe pewnie wciąż będą mnie kręciły. Jak teraz myślę, to na pewno będą mnie kręciły. Na zimowe wyprawy mógłbym wtedy jeszcze pojeździć. Nigdy jednak nie planowałem wypraw z dużym wyprzedzeniem, to po prostu wychodziło samo. Z czasem stawałem się nieobecny w domu, bo okazywało się, że w górach spędzam więcej czasu.

Do zrealizowania marzenia pozostało panu już tylko zdobycie szczytów Czo Oyu i Sziszapangmy. Kiedy to się wydarzy?

W marcu wybieram się na Lobuche (6119 m), by zdobyć aklimatyzację i popracować nad kondycję. 4 kwietnia rozpoczynam z kolei wyprawę na Sziszapangmę. Komplet pozwoleń i cała wyprawa będzie kosztować mnie 34 tysiące dolarów. Ze względu na moją sytuację, pieniądze pomogli mi zbierać ludzie. Liczę, że go zdobędę, a lato spędzę w Karakorum, gdzie po raz kolejny będę wspinał się na K2 i Broad Peak. 1 września chcę wrócić w Himalaje i zdobyć swój ostatni szczyt, czyli Czo Oyu.

Nie sposób odmówić panu determinacji.

Gdy zaczynałem wyzwanie miałem 38 lat. Dziś mam 52 lata. Choć jestem już blisko mety, to wciąż muszę być czujny. Ludzie zebrali na moje wyprawy 99 tysięcy złotych. Obiecałem sobie, że nie odpuszczę. Skoro spędziłem tu już tyle czasu, to znaczy jednak, że góry są dla mnie cholernie ważne.

Rozmawiał Mateusz Puka, dziennikarz WP SportoweFakty

Komentarze (8)
avatar
Luckyluke
6 h temu
Zgłoś do moderacji
10
3
Odpowiedz
Jedyna rada ...nie żenić się...mieć tylko kochanki.a za góry szacun. I pozdrawiam z gor 
avatar
steffen
9 h temu
Zgłoś do moderacji
10
4
Odpowiedz
Nie lubię zimna więc Himalaje czy Karakorum nie dla mnie, wolę Tatry latem. Ale doskonale go rozumiem, ma już 12 szczytów zaliczonych z 14, więc dziwne byłoby gdyby teraz odpuścił, tym bardziej Czytaj całość
avatar
E
9 h temu
Zgłoś do moderacji
20
12
Odpowiedz
Ale naciągacz i cwaniak. Nie chce pracować, więc żebrze. Niech zarobi na swoje hobby. 
avatar
Tomasz Nowak
10 h temu
Zgłoś do moderacji
21
9
Odpowiedz
Wystarczy nie włazić i po problemie. To tak jakby ktoś pchał ręce do klatki z lwem i jęczał jaki to trudny i niebezpieczny sport.