[b]
[/b]Kierownik sportowy ostatniej wielkiej wyprawy Polaków na K2 specjalnie dla nas mówi o przyszłości himalaizmu, a także wspomina niedawne wyprawy Polaków. Okazuje się, że już niedługo może się rozpocząć nowa era himalaizmu, która znów poruszy wyobraźnię Polaków.
Mateusz Puka, WP Sportowefakty: Czy era zimowych wyścigów na ośmiotysięczniki jest już definitywnie zakończona?
Janusz Gołąb (polski himalaista, pierwszy zimowy zdobywca ośmiotysięcznika Gaszerbrum I): Nie wydaje mi się. Do tej pory walczyliśmy o to, kto pierwszy wejdzie na 14 ośmiotysięczników. Spodziewam się, że w najbliższym czasie ktoś głośno powie o tym, że tych ośmiotysięczników wcale nie jest 14, a dużo więcej. Będzie miał zresztą rację, bo jeśli weźmiemy pod uwagę równie trudne, boczne wierzchołki, jak choćby Lhotse Shar czy szczyty w grupie Kanczendzongi, to nagle może okazać się, że mamy przynajmniej 22 ośmiotysięczniki, na które wchodzi się zupełnie innymi trasami i które wymagają równie dużych umiejętności i perfekcyjnego przygotowania. Co najważniejsze, część z nich pozostaje niezdobyta zimą.
Czyli wyścig za chwilę zacznie się na nowo?
Nie mówię, że tak będzie, ale że może się tak zdarzyć. Dyskusja na ten temat cały czas trwa, a możliwości w najwyższych górach świata wciąż są olbrzymie. Wspomniana Kanczendzonga jest tak potężną górą, że boczny szczyt stanowi tak naprawdę osobny byt. Idzie się tam zupełnie inną trasą i dochodzi na wysokość grubo powyżej ośmiu tysięcy metrów.
ZOBACZ WIDEO: #dziejesiewsporcie: przypatrz się dobrze! Wiesz, kto pomagał gwieździe tenisa?
Pomijając ośmiotysięczniki, to w wysokich górach jest także szansa na powrót do tak zwanego źródlanego alpinizmu, czyli zimowego wspinania, a tu możliwości jest jeszcze więcej. Pierwszą wyprawą wspinaczkową było wyzwanie Amerykanów w grudniu 1989 roku na górę Taboche, gdy Jeff Lowe i John Roskelley spędzili w ścianie 10 dni i w tym czasie wytyczyli nową drogę na szczyt. Oni pokazali, że w zimie też da się wspinać po trudnych technicznych ścianach.
W tę stronę idzie też Polski Związek Alpinizmu, który ostatnio zorganizował kilka wypraw na niższe góry. To dobry kierunek?
Te szczyty faktycznie były niższe, ale za to bardzo trudne technicznie. Sam uczestniczyłem w jednej z takich wypraw - na Trango Towers. W lutym tego roku wspinaliśmy się przez osiem dni, a do szczytu zabrakło nam zaledwie 500 metrów. Niestety w decydującym momencie popsuła się pogoda i musieliśmy zjechać ze ściany. Mimo to jestem przekonany, że to jest właśnie przyszłość alpinizmu.
Kolejnymi próbami zdobycia K2 żyła cała Polska. Wyprawami na mniejsze szczyty trudno będzie poruszyć wyobraźnię tak wielu ludzi.
Żyjemy w nizinnym kraju, dlatego Polaków od zawsze najbardziej fascynowała walka o zdobycie kolejnych ośmiotysięczników. W tych przypadkach sama wysokość przemawia do wyobraźni, a wokół tych wypraw zawsze była magiczna atmosfera. W innych krajach mniej zwraca się uwagę na samą wysokość szczytu, a bardziej bierze pod uwagę trudności podczas wspinaczki.
Wciąż żałuje pan, że to Nepalczycy, a nie Polacy stanęli jako pierwsi w zimę na wierzchołku K2?
Nepalczycy zabrali się do tego w inny sposób i on okazał się skuteczny. Podczas ostatniego pobytu na Mount Evereście usłyszeliśmy, że rodzą się wokół tego wyczynu coraz większe kontrowersje. Nie chcę plotkować, ale faktycznie coraz więcej ludzi, i to w samym Nepalu, kwestionuje styl, w jakim zdobyto tę górę poprzedniej zimy.
Chodzi o to, że część uczestników wyprawy pomagała sobie butlami z tlenem, dzięki czemu mogli szybciej rozwiesić liny i przygotować trasę?
To już nawet nie o to chodzi, że góra została zdobyta w kiepskim stylu. Ostatnio słyszeliśmy, że szerpa, który miał rzekomo wchodzić na szczyt bez pomocy tlenu, jednak posługiwał się dodatkowym tlenem. Nie wymyśliłem sobie tych historii - usłyszeliśmy je od Nepalczyków podczas ostatniej wyprawy na Mount Everest. Nie sądzę jednak, by unieważniono ten wyczyn, więc raczej nie będzie kolejnej zimowej wyprawy Polaków na K2.
Ostatnio regularnie jeździ pan na wyprawy z Andrzejem Bargielem. Ta ostatnia nie była udana, bo nie zdobyliście szczytu. Macie kolejne szalone pomysły?
Przyjaźnię się z Andrzejem i to on zwykle wychodzi z ciekawymi propozycjami. Moja żona Zosia już wie, że gdy dzwoni Andrzej, to coś się szykuje. On jednak jest sprytniejszy i nie mówi od razu, o co dokładnie chodzi, a jedynie zaprasza mnie na bieganie na Giewont czy inne góry. Dopiero podczas takich wycieczek zdradza swoje plany. Gdy zapraszał mnie na wyprawę na K2, to najpierw przyjechał do nas na śniadanie, a potem zaproponował wycieczkę na Rysy. Pamiętam dokładnie, że było to 20 maja. Miesiąc później siedziałem z nim w samolocie, lecąc na wyprawę na K2.
Wychodzi na to, że nie trzeba pana szczególnie długo namawiać na udział w kolejnych wyprawach.
No właśnie jakoś tak już mam, że nie potrafię odrzucać ciekawych propozycji.
Podczas waszych wypraw wspólnie wchodzicie na szczyt, ale tylko Andrzej Bargiel podejmuje się zjazdu z góry, a pan samotnie schodzi do bazy. Nie korci pana, by spróbować swoich sił i zjechać z jakiegoś ośmiotysięcznika na nartach?
Jeżdżę na nartach, ale muszę przyznać, że wciąż są miejsca bardzo trudne, których się obawiam. Mogłem pokusić się choćby o wspólny zjazd z Andrzejem ze ściany Lhotse, bo jest ona stosunkowo łatwa. Na niektórych szczytach mamy do czynienia z wysokimi uskokami, a to zupełnie nie dla mnie.
Zresztą nie wszyscy zdają sobie sprawę, że zjazd na nartach z najwyższych szczytów to gigantyczny wysiłek fizyczny. Andrzej ma rewelacyjną wydolność, a mimo to musi zatrzymywać się co kilka skrętów nart, by wyrównać oddech. Do takich wyczynów nie wystarczy dobrze jeździć na nartach, ale trzeba mieć także rewelacyjną wydolność.
Ma pan już konkretne cele wspinaczkowe na najbliższe lata?
Tak jak mówiłem, byliśmy ostatnio z kolegami na Trango Towers, gdzie próbowaliśmy zrobić pierwsze zimowe wejście. Przypuszczam, że chłopcy będą chcieli tam wrócić. Zresztą pisał już do mnie Michał Król i spytał, czy moglibyśmy się spotkać niedługo na Turbaczu i porozmawiać. Wydaje mi się, że powód może być tylko jeden. Żona nie będzie zachwycona.
I tak jest chyba bardzo wyrozumiała, bo obecnie jest pan najaktywniejszym polskim himalaistą. Co pół roku uczestniczy pan w różnych wyprawach w najwyższych górach świata.
Faktycznie żonę mam wyrozumiałą. To góralka, związana od dziecka z górami. dodatkowo jest także przewodnikiem tatrzańskim, nawet dzisiaj była w Dolinie Kościeliskiej z grupą dzieciaków.
Zdarzają się momenty, że ma pan dość najwyższych gór?
To trwa chwilę, bo tak naprawdę kocham góry i uwielbiam się wspinać. Jeszcze większą przyjemność niż same zimowe wejścia sprawiają mi techniczne trasy. Tym bardziej cieszę się, że polski himalaizm sportowy poszedł właśnie w kierunku przejść technicznych. Mamy coraz więcej młodych zdolnych chłopaków, jak choćby Bartka Ziemskiego, z którym dwa lata temu byliśmy zimą w Karakorum na Laila Peak. W tym roku zjechał na nartach z dwóch ośmiotysięczników, a to dopiero jego początek.
Czy to oznacza, że młode pokolenie polskich wspinaczy bardziej fascynuje się możliwością zjechania z najwyższych gór niż samym zdobywaniem szczytów?
Góry dają ogromne pole działania i są trochę jak stadion dla lekkoatletów, na którym można uprawiać różne dyscypliny. Jedni będą chcieli zjeżdżać ze szczytów, inni wybiorą skyrunning, czyli jednodniowe wyzwania z wbieganiem na ośmiotysięczniki, a inni techniczne wspinanie na trudniejsze wierzchołki. Każdy powinien dostać wsparcie i zaufanie od Polskiego Związku Alpinizmu, by robić to, co wychodzi mu najlepiej. Tak działają inne kraje alpejskie, jak Włochy czy Francja, a to potem przynosi korzyści w czasie zimowych wypraw na najwyższe szczyty.
Ostatnia duża wyprawa Polaków na K2 skończyła się kłótniami i chyba zniechęciła część z was do takich przedsięwzięć. Ma pan jeszcze kontakt z uczestnikami ostatniej wyprawy?
Przyjaźnię się z częścią chłopaków. Zresztą podczas ostatniej ekspedycji na Mount Everest, w bazie odwiedził nas Piotr Snopczyński, który był magazynierem podczas ostatniej wyprawy na K2. Tym razem samymi odwiedzinami dodał nam sporo otuchy, bo to przecież legenda polskiego himalaizmu. Takie spotkania pokazują, że podczas tamtej wyprawy udało nam się zbudować całkiem dobre relacje.
Po wyprawie przyznał pan, że mało brakowało, a w bazie doszłoby do bójki z Denisem Urubko. Czy od tamtego czasu miał pan okazję się z nim spotkać i wyjaśnić nieporozumienia?
Zobaczyliśmy się na festiwalu w Zakopanem. Niestety nie miał czasu rozmawiać i w ogóle zachował się tak, jakby mnie nie znał. Powiedziałem mu cześć, a on odwrócił się w inną stronę i odszedł.
Jest jeszcze szansa na powrót do wielkich wypraw, jak choćby nie tak dawne próby zdobycia K2 przez Polaków?
Wydaje mi się, że w najbliższym czasie nie zobaczymy takich wypraw, ale to może być tylko chwilowa przerwa. Niewykluczone, że ktoś w końcu rzuci pomysł wyjazdu na jeden z bocznych wierzchołków, który nie został jeszcze zdobyty zimą. Wtedy faktycznie znów trzeba będzie pojechać większym składem i to będzie przypominało to, co działo się wokół zdobycia K2.
Jeśli wyzwanie podchwycą inne kraje, to znów może być ciekawie.
Czytaj więcej:
Przyznali się do błędu ws. Stocha
Rosjanin skarżył federację. Jest decyzja sądu