Był początek 1992 roku, gdy świetnie zapowiadająca się kariera Todda Wiltshire'a została przerwana przez koszmarny wypadek w Adelajdzie. Australijski żużlowiec walczył w mistrzostwach kraju, ale w jednym z wyścigów popełnił błąd. Skończyło się groźnym upadkiem i uderzeniem w bandę. Diagnoza brzmiała niczym wyrok.
Wiltshire miał poważnie uszkodzony kręgosłup, zniszczoną miednicę oraz biodra. W tym momencie nieliczni wierzyli, że któregoś dnia jeszcze wsiądzie na motocykl. Wprawdzie Australijczyk uciekł przed wózkiem inwalidzkim, ale mijały miesiące, a jego próżno było szukać na torze. Żużel nie zniknął z jego życia, bo pracował jako komentator, zdarzało mu się pomagać jako mechanik innym zawodnikom.
Aż nadszedł rok 1997. Po ponad pięciu latach od wypadku, zdobył niemiecką licencję i został mistrzem tego kraju. W Wielkiej Brytanii odmówiono mu wydania niezbędnej dokumentacji i pozwolenia na pracę. Być może obawiano się jego stanu zdrowia, ale oficjalna wersja była taka, że nie jest przyszłościowym zawodnikiem. W końcu zbliżał się do 30. urodzin.
ZOBACZ WIDEO Czy Krzysztof Gałańdziuk poprowadzi Apator sam? Klub komentuje
Dlaczego wrócił?
- Postanowiłem wrócić po tej kontuzji kręgosłupa, bo czułem, że mam niedokończone sprawy w żużlu. Miałem ledwie 24 lata, gdy wydarzył się wypadek i wszystko nagle się skończyło - powiedział później w "Oxford Mail".
Zanim doszło do wypadku, australijski żużlowiec zdążył błysnąć na międzynarodowej arenie. W roku 1990 został brązowym medalistą mistrzostw świata, które odbywały się w Bradford. - To były wyjątkowe zawody. Dotarcie do tego finału było czymś fantastycznym, nie mówiąc już później o wyniku - wspominał w "The Argus".
- To najlepszy moment mojej kariery, tak jak i pojawienie się na podium Grand Prix w Cardiff w roku 2022 - dodawał.
Myli się bowiem ten, kto myśli, że Wiltshire wrócił do żużla i był drugoplanową postacią. 13 lutego 1999 roku, po siedmiu latach od wypadku, wrócił na szczyt. Został mistrzem Australii. W Polsce też było o nim coraz głośniej. W sezonach 1997-1998 sporadycznie dostawał szanse w klubach z Gdańska i Częstochowy, ale w Rybniku w niego uwierzyli. W roku 1999 wystartował w ośmiu spotkaniach, wykręcając imponującą średnią 2,610.
Chociaż część fanów "Rekinów" chciała jego pozostania na Górnym Śląsku, to po Wiltshire'a upomniały się bogatsze kluby, w tym mająca aspiracje mistrzowskie Polonia Bydgoszcz. - Można powiedzieć, że wzięliśmy go trochę w ciemno. Ja go kontraktowałem, wyciągnąłem jakby - wspominał w rozmowie z WP SportoweFakty Leszek Tillinger, prezes bydgoskiego klubu w tamtym okresie.
Powrót jak z bajki
Wiltshire został mistrzem kraju, pojawił się na najwyższym szczeblu rozgrywek w Polsce, Wielkiej Brytanii i Szwecji. Wrócił do reprezentacji, z którą dwukrotnie zdobywał Drużynowy Puchar Świata. Awansował też do mistrzostw świata Speedway Grand Prix, gdzie potrafił walczyć o czołowe lokaty.
- Wszyscy ci zawodnicy... Hamill, Hancock, Gollob czy nawet Rickardsson. Wygrywałem z nimi przed moim wypadkiem. W latach 1992-1997 tęskniłem za żużlem, za swoim najlepszym okresem. Czy byłbym mistrzem świata, gdyby nie ta kontuzja? Nie wiem - powiedział w "Speedway Starze".
Tak jak zaskoczył świat swoim powrotem, tak też zszokował środowisko ogłaszając koniec kariery w sezonie 2003. Miał wtedy ledwie 35 lat. - Ta decyzja nadciągała od dawna. Robię to dla rodziny. Gdy wracasz do domu i widzisz bliskich ledwie raz w tygodniu, to nie jest życie, jakiego pragniesz. Zwłaszcza, gdy syn pyta "jak długo będziesz w domu, tatusiu?" - tłumaczył w "Oxford Mail" swoją decyzję.
Być może myśl o końcu kariery sprawiła, że jego wyniki w sezonie 2003 nieco się pogorszyły, choć i tak w bydgoskiej Polonii nadal był cenioną postacią (średnia 1,913). - Moja rodzina potrzebuje mnie bardziej niż żużel. Myślałem o tym od początku roku - dodawał Wiltshire.
Australijczyk swoją bazę wypadową na Europę stworzył w Szwecji, z której podróżował na mecze do Polski i Wielkiej Brytanii. Tam w domu czekała na niego żona Linda i synowie - Anders i Logan.
Myśli samobójcze i powrót do żużla
- Nasza przyszłość może leżeć w branży nieruchomości. Kupujemy i remontujemy domy, a Todd jest idealnym handlowcem. Jeśli coś nie jest równe co do milimetra, to zniszczy to i zacznie od nowa. Jest perfekcjonistą, jeśli chodzi o budowanie - mówiła w "Oxford Mail" Linda, małżonka australijskiego żużlowca, gdy ten ogłaszał koniec kariery.
Tyle że życie napisało inny scenariusz. Znajdując się już w ojczyźnie, jego relacja z małżonką nie wytrzymała próby czasu. Skończyło się na trudnym rozwodzie, który Wiltshire postanowił... leczyć żużlem. W roku 2006 powrócił do klubu z Oxfordu.
- Jest legendą tego klubu. Zawsze był na szczycie mojej listy - zachwalał transfer właściciel Oxford Cheetahs, Aaron Lanney. Żużlowiec pozostawał w gazie, bo sporadycznie pojawiał się na torach w ojczyźnie. Powrót do żużla tym razem był formą terapii, lekiem na problemy w rodzinie.
- Miałem bardzo brzydki rozwód i znalazłem się w kiepskim miejscu, jeśli chodzi o Australię. Byłem zagubiony. Zostałem zraniony psychicznie i potrzebowałem pomocy, aby pozostać na tej ziemi. Miałem myśli samobójcze - przyznał później w "Speedway Starze" żużlowiec.
Jego przygoda z "Gepardami" zakończyła się jednak nagle. Jak się okazało, wynikało to z nieporozumień pomiędzy żużlowcem a klubem. Działacze nie wywiązali się z umowy dotyczącej sprzętu. - Motocykle były jeszcze gorące, gdy oni przeciągnęli je przez park maszyn i trawę, aż na drugą stronę stadionu i wpakowali do busa. To było żenujące. Bardzo niefajne zakończenie roku. Dlatego zdjąłem kombinezon Oxfordu i po prostu zostawiłem go na podłodze w boksach - powiedział Wiltshire.
Tak kariera Australijczyka dobiegła końca po raz drugi.
Czytaj także:
Patryk Dudek: Niczego Falubazowi nie obiecałem
Michał Świącik o rozstaniu z Piotrem Świderskim