Pierwsze godziny po niespodziewanym triumfie były dla Niemca niezwykle pracowite. Martin Smolinski udzielił setek wywiadów i pozował do zdjęć, znajdując się w centrum zainteresowania całego żużlowego świata, co było dla niego zupełnie nowym doświadczeniem. Jak sam przyznaje, dopiero kilka dni po zawodach zaczął oswajać się z myślą, że osiągnął tak ogromny sukces. - Oglądałem finał dobre dziesięć czy piętnaście razy. Potem przeczytałem wszystkie wiadomości, które otrzymałem. Kiedy oglądam zdjęcia z ceremonii, łezka kręci mi się w oku. To zupełnie niezwykłe i niesamowite. Ciężka praca z ostatnich dwudziestu lat przyniosła wreszcie efekty. Jeżdżę w Grand Prix nie o czapkę śliwek, nie tylko, żeby w nim być. Jadę o tytuł mistrza świata. Wielu ludzi pytało, co robię w cyklu. Pokazałem im - powiedział Niemiec dla speedweek.com.
Smoliński ma na swoim koncie kilka trofeów zdobytych na długim torze. Jest między innymi wicemistrzem świata. Czy sukces z Auckland da się w jakiś sposób porównać do srebrnego medalu w innej odmianie żużla? - Zdecydowanie nie. To tak jakby porównywać wejście na górę gruzu ze zdobyciem szczytu Mount Everest. Nie mam nic przeciwko wyścigom na długim torze, dają mi wiele radości, ale to był tylko jeden z etapów, który miał mi pomóc wskoczyć na najwyższy poziom w klasycznym żużlu - wytłumaczył sensacyjny zwycięzca z Auckland.
Dla Martina Smolińskiego zawody w Nowej Zelandii były wyjątkowe z wielu powodów. - Kiedy stałem na podium, mając obok Kasprzaka i Pedersena, oglądało mnie na żywo 15 000 osób i zagrano niemiecki hymn, byłem niesamowicie szczęśliwy. Wokół było tyle kamer, wiele się działo. Spojrzałem tylko w niebo. Miałem w swoim życiu wiele niepowodzeń, nie było mi łatwo. W młodym wieku straciłem matkę. Obiecałem jej coś na łożu śmierci. Jason Crump po finale powiedział, że ma nadzieje, iż organizatorzy przygotowali niemiecki hymn. To tylko pokazuje, jak wielką niespodzianką była moja wygrana - powiedział Smoliński.
Źródło: speedweek.com