Moja jazda śmierdziała gipsem - rozmowa z Piotrem Protasiewiczem, żużlowcem Stelmetu Falubazu Zielona Góra

Dlaczego cały żużlowy świat śmieje się z naszej ligi? Co zrobić, by speedway był ponownie na pierwszym planie? SportoweFakty.pl rozmawiają z Piotrem Protasiewiczem.

Rafał Mandes: Po czterech medalach z rzędu tym razem Falubaz poza podium. Duże rozczarowanie?

Piotr Protasiewicz: Nie. Ja stąpam twardo po ziemi i dobrze wiedziałem, że przez ten chory regulamin nie mogliśmy zatrzymać w drużynie wszystkich zawodników, których chcieliśmy nadal mieć w drużynie. Ciężko było zatem skompletować skład, by nawiązać walkę z tymi najsilniejszymi kadrowo zespołami. Właśnie dlatego nie ma mowy o rozczarowaniu. Zresztą frekwencja na naszym stadionie była dobra, a to znak, że i kibice nie byli zawiedzeni naszą jazdą. Po prostu pewnych rzeczy się nie przeskoczy.

Jakby tego było mało, to jeszcze nie omijały was kontuje. Na co byłoby stać Falubaz w pełnym składzie?

- Nie chciałbym obrazić finalistów, ale gdybyśmy jechali w pełnym składzie, to zestawienie pary walczącej o złoto mogłoby być inne. Nie zmienia to faktu, że moim zdaniem każda z drużyn w pełni zasłużyła na wynik, jaki osiągnęła w tym sezonie.

Ostatnio przyznał pan, że w zakończonym niedawno sezonie indywidualnie nie udało się zrealizować praktycznie żadnego celu. To siedzi nadal w pana głowie, czy myśli skupia pan już tylko na przyszłym roku?

- Sezon 2012 uważam za zakończony, to historia. W końcówce rozgrywek rozpocząłem już przygotowania do przyszłorocznej rywalizacji. Oczywiście trzeba wyciągnąć wnioski, ale mimo braku realizacji celów, to i tak uważam, że jechałem bardzo dobrze. W niektórych biegach mogłem co prawda podjąć lepsze decyzje, czy trochę lepiej dobrać sprzęt, ale w sporcie mitami nie ma co żyć. Było, minęło.

Jak nie idzie, to po całości. W tym sezonie nie powiodło się także na trzecim froncie - Polacy po trzech z rzędu złotych medalach DPŚ nie zakwalifikowali się nawet do finału.

- W reprezentacji jest teraz parcie na to, by stawiać na młodych, ale ja bardzo mocno wierzę w to, że w kadrze nadal jeździć będą tylko ci, którzy są w danym momencie w najlepszej formie. W ostatnim DPŚ byłem oczekującym zawodnikiem i w składzie pojawiłem się tylko dlatego, że kontuzji doznali Jarek Hampel i Janusz Kołodziej. Zdaję sobie z tego sprawę, ale na pewno powalczę, by w następnym sezonie nie czekać na kontuzję innych, a od razu na skutek znakomitej dyspozycji dostać powołanie od trenera.

Po raz ostatni bez medalu w jakiejkolwiek lidze, DPŚ czy zawodach indywidualnych zakończył pan sezon w 2007 roku. Pamięta pan co wtedy zrobił, by wrócić na tory jako lepszy zawodnik?

- Nie chcę by zabrzmiało to egoistycznie, ale w perspektywie ostatnich 10-15 lat jestem jednym z najbardziej utytułowanych zawodników w Polsce. Lepszych ode mnie było góra dwóch żużlowców. I tak jak już wspomniałem, w ostatnim sezonie, patrząc na moje punktowe zdobycze, także trudno narzekać. Rafał Dobrucki często mówił, że moja jazda wielokrotnie śmierdziała gipsem (śmiech). Naprawdę dawałem z siebie wszystko.

Czteroletnią medalową serią rozpieściliście kibiców Falubazu. Jakie zmiany muszą zajść teraz w drużynie, by Zielona Góra wróciła na podium?

- To raczej pytanie do zarządu klubu, a nie do mnie. Na pewno trzeba wzmocnić drużynę jednym regularnie jeżdżącym, a co za tym idzie punktującym zawodnikiem.

"Przegląd Sportowy" donosi, że o krok od Falubazu jest Jarek Hampel.

- Chętnie widziałbym Jarka w naszej drużynie, bo to znakomity zawodnik i nikogo chyba nie trzeba do tego przekonywać. Niestety trzeba brać poprawkę na rewelacje wspomnianej gazety, bo tam nie raz pojawiały się historie wyssane z palca.

Zanim działacze zaczną kontraktować nowych zawodników, czekają na zatwierdzenie regulaminu. Jest duża szansa, że zasady wreszcie będą przejrzyste i co najważniejsze sprawiedliwe. Wierzy pan w taki rozwój wypadków?

- Tak szczerze, to po zeszłym sezonie nie śledzę już tych regulaminowych historii. Jeżdżę w ukochanym klubie i w nim chcę zakończyć karierę. Mam więc nadzieję, że nikt nie zmusi mnie do tego, bym zmieniał barwy. Powiem tak - przez całą moją karierę, a już trochę jeżdżę na żużlu, nie musiałem zawracać sobie głowy regulaminem. On był, nikomu nie przeszkadzał, więc nikt na niego nie zwracał uwagi. W ostatnim sezonie paranoja goniła jednak paranoję. Wchodziło się do parku maszyn, a tam ochrona i żółte linie, które nie wiadomo, czy można przekraczać, czy nie. Cały żużlowy świat śmiał się z tych zasad. Za bardzo nie wierzę, że regulamin kiedykolwiek będzie sprawiedliwy i przejrzysty, ale trzymam kciuki za to, by wróciły czasy, w których liczył się tylko sport i żużel, a nie zasady i regulamin.

A jakie zmiany w regulaminie wprowadziłby sam Protasiewicz?

- Jestem za jednym górnym KSM-em, bo to sprawia, że rywalizacja między drużynami jest bardziej wyrównana i nie ma ekip, które dominują nad pozostałymi od początku, do końca sezonu. Chciałbym również, byśmy walczyli na torze, a nie z torem oraz by skończyły się te wszystkie przepychanki i "przepłacanki". W tym ostatnim przypadku to jednak prezesi muszą uderzyć się w piersi.

Przed tegorocznym sezonem zrezygnował pan z występów w GP, by móc nadal jeździć w Falubazie. Kibice w Zielonej Górze chcieli panu za to stawiać pomnik, ale w perspektywie braku wywalczenia awansu do elity w 2013 roku nie żałuje pan dziś swojej decyzji?

- Nie. Co miałem "wyżałować", to "wyżałowałem". Gdyby Falubaz postawił przede mną i Andreasem Jonssonem ultimatum, że jeden musi odejść, to niewykluczone, że dziś Falubaz byłby na miejscu drużyny z Gdańska. Było więc trochę smutku, ale zrobiłem to dla klubu i na pewno nie żałuję. Poza tym pomęczę jeszcze wszystkich swoją jazdą kilka lat, więc być może wrócę do Grand Prix.

Często podkreśla pan, że im więcej lat na karku, tym staje się pan coraz lepszym zawodnikiem. Jakie stawia pan sobie zatem cele na 2013 rok?

- Cel jest taki, by w każdym meczu dawać z siebie wszystko. Regularna jazda to podstawa, a im mniej wpadek, tym lepiej. Ostatni sezon przetrwałem bez kontuzji, co wcale nie było takie proste, więc do następnych rozgrywek mogę przygotowywać się bez przeszkód - fizycznych i psychicznych.

Podobną dewizą jak pan kieruje się także Tomasz Gollob, który nawet nie myśli o zakończeniu kariery. Na co stać Golloba w Grand Prix w przyszłym sezonie? Złoto Holdera to zapowiedź dominacji młodych gniewnych, czy ci starsi jeszcze włączą się do walki o mistrzowski tytuł?

- Ja jestem przedstawicielem tych starszych roczników, więc muszę ich bronić (śmiech). Od lat słyszymy, że lada moment nastąpi zmiana warty, ale jakoś się trzymamy i wcale od tych młodych nie odstajemy. Ba, często to oni mogą tylko pomarzyć o wygrywaniu z nami. Na szczęście żużel to nie piłka nożna, czy koszykówka. W żużlu doświadczeniem, dobrym doborem sprzętu i odpowiednim rozegraniem pierwszego łuku można sprawić, że wiek nie ma żadnego znaczenia. Z drugiej strony czujemy oddech młodych na plecach, ale o panice nie ma rzecz jasna mowy.

Jest pan pierwszym polskim mistrzem świata juniorów. W niedzielę wielki finał tych rozgrywek, a Maciej Janowski traci do Michaela Jepsena Jensena trzy punkty. Da radę wyprzedzić Duńczyka?

- Jeśli nie wydarzy się jakiś kataklizm, to Jensen zgarnie złoto. Jestem Polakiem więc trzymam kciuki za Polaka i jak najlepiej życzę Janowskiemu, ale skład finału jest na tyle okrojony, że tak naprawdę niewielu zawodników może odebrać Duńczykowi punkty. Starta jest więc z jednej strony mała, ale z drugiej, z powodów, które wymieniłem, wystarczająco duża.

Po sezonie czas na krótkie wakacje. Jak i gdzie będzie pan wypoczywać?

- Mam dwójkę dzieci, chodzą teraz do szkoły, więc o wyjeździe nie ma mowy. Chciałbym w listopadzie zamknąć wszystkie sprawy sprzętowe oraz dopiąć budżet. Poza tym jest kilka rodzinnych zaległości do nadrobienia. O jakimś wypadzie pomyślimy dopiero jak przyjdą zimowe ferie.

Źródło artykułu: