Rzecznik Falubazu: Andrzej Huszcza nacierał nas śniegiem

Tygodniowy obóz narciarski we włoskim Pozza di Fassa był pełen atrakcji. Rafał Dobrucki wespół z Piotrem Protasiewiczem dali show włoskiej publiczności, a młodzi zawodnicy stracili czupryny i mieli spore problemy z... siadaniem. Swoimi wrażeniami z czytelnikami portalu SportoweFakty.pl podzielił się jeden z uczestników chrztu, rzecznik prasowy klubu spod znaku Myszki Miki, Marek Jankowski.

Zgrupowanie w Alpach było świetną okazją do integracji zespołu. Podczas niego doszło do tradycyjnego chrztu, któremu poddać się musieli nie tylko najmłodsi członkowie ekipy. - Po nowej fryzurze dostali Łukasz Sówka i Aleksandr Loktajew. Ja dostałem L4 od tej części chrztu, choć w pierwszej również brałem udział. Odbywała się ona na stoku. Musieliśmy ściągnąć spodnie i na goły tyłek Andrzej Huszcza nacierał nas śniegiem. Potem wszyscy zawodnicy wykonywali - że tak to określę - silne ruchy ręką. Ja już wtedy podziękowałem, Łukasz i Aleksandr tego nie zrobili i uczestniczyli tym samym w dalszej części chrztu, która odbyła się w hotelu, wieczorem. Polegała ona na tym, że najpierw Rafał przyciął włosy Łukaszowi i Aleksandrowi, a później Grzegorz Zengota użył maszynki. Powycinał różne wzorki. Rosyjski zawodnik obciął się na zero, a Łukasz przez następne dni chodził w czapce. Poszedł potem do fryzjera i starali się coś z tych włosów jeszcze uratować. W każdym razie miał szlaczki po lewej i po prawej stronie i spory szlaczek z przodu - opowiedział Marek Jankowski.

To tyle jeśli chodzi o sam chrzest. A jak wyglądał typowy dzień na narciarskim obozie Falubazu? - Rano był rozruch. Młodymi zawodnikami zajmował się Andrzej Huszcza. Potem do godziny 9, czasami 10, trwało śniadanie, po czym spotykaliśmy się na stoku. Jeden dzień był bardzo zaśnieżony i wtedy pozwoliliśmy sobie wyjechać dopiero koło 11. Jeździliśmy do 15 czy 16. Potem sauna, jacuzzi i inne rzeczy wchodzące w skład odnowy biologicznej. Następnie kolacja i wszyscy już mieli swoje własne zajęcia. Jeśli chodzi o atrakcje, to najpierw Rafał Dobrucki, a potem Piotr Protasiewicz wjechali pod czarną górę po śniegu. Zabraliśmy ze sobą motocykl żużlowy. Tam było święto, bo trwał ostatni tydzień karnawału, więc w miejscowości Pozza di Fassa zebrało się sporo ludzi. Najpierw były pokazy motocykli trialowych, potem pokazy narciarskie, a na koniec coś, co wzbudziło zdecydowanie największą furorę, a więc podjazd pod górę na żużlowym motocyklu. I o ile sam podjazd nie był może jakimś wielkim wyczynem, o tyle zjazd z tego naprawdę stromego stoku już tak. Włoska publiczność uciekała na wszystkie strony, ale obaj zawodnicy bardzo dobrze dali sobie z tym radę. Dzień później była kolacja, którą mieliśmy z władzami regionu. W prasie włoskiej pojawił się spory artykuł o żużlu, o tym jak to wygląda w ich kraju. Nawiązaliśmy fajne kontakty z lokalnymi winiarzami, co dla Zielonej Góry może być istotne - zrelacjonował Jankowski.

Daleka podróż nie obyła się bez drobnych komplikacji. - Trochę problemów miała młodzież, która jechała z Andrzejem Huszczą i Sławomirem Dudkiem. Dotarli dwie czy dwie i pół godziny po nas. Zgubili się gdzieś po włoskiej stronie. Pod Berlinem też odbili nie tam gdzie trzeba i nadłożyli jakieś 150 - 200 kilometrów. Podobne atrakcje mieli również w drodze powrotnej w okolicach Drezna. Skręcili gdzieś i się okazało, że to nie tam, gdzie powinni. Tam już nie było jednak aż takiej różnicy czasu. Ponadto w klubowym busie odkręciły się śruby i do Włoch dojechał na dwóch śrubach. Potem z pomocą włoskich przyjaciół sobie poradziliśmy i udało się bezpiecznie wrócić do Polski. Atrakcje miał więc generalnie bus, a nie wszystkie załogi samochodowe, które wybrały się w podróż do Włoch - zakończył rzecznik prasowy Falubazu.

Komentarze (0)