Po bandzie: Pawlicki wart miliony [FELIETON]

Zdjęcie okładkowe artykułu: WP SportoweFakty / Łukasz Forysiak / Piotr Pawlicki
WP SportoweFakty / Łukasz Forysiak / Piotr Pawlicki
zdjęcie autora artykułu

- Statusu wielkiego mistrza Piotr Pawlicki nie posiada, lecz nie zgadzam się z głosami, które twierdziły, że w Zielonej Górze żałują wydanych na niego milionów - pisze w swoim felietonie Wojciech Koerber.

Często narzekamy, że brak w dzisiejszym żużlu wielkich mistrzów. Akurat w cyklu Grand Prix rzeczywiście ich przesiało. To najwyraźniej historyczny moment, bo po abdykacji Grega Hancocka, I-ligowej emeryturze Nickiego Pedersena i Chrisa Holdera, po wykluczeniu Artioma Łaguty, urazach Taia Woffindena i Jasona Doyle'a, nie ma dziś w globalnych mistrzostwach ŻADNEGO mistrza świata poza panującym Bartoszem Zmarzlikiem.

W Tauron SEC-u jest podobnie. Zero mistrzów świata. A przecież o mistrzostwo Europy ścigali się przed laty, także z sukcesami, Tomasz Gollob czy wspomniany Pedersen. Inna sprawa, że bycie tzw. wielkim mistrzem nie zależy wcale od posiadania w kolekcji złotego medalu Indywidualnych Mistrzostw Świata. Bo do tego grona zaliczyć przecież należy w pierwszej kolejności Emila Sajfutdinowa, a i Leona Madsena również można z powodzeniem. Zresztą, tym się przecież charakteryzuje złota era w danej dyscyplinie, że po złoto sięga jeden, lecz kandydatów jest dużo, dużo więcej.

Statusu wielkiego mistrza nie posiada Piotr Pawlicki, lecz nie zgadzam się z głosami, które twierdziły, że w Zielonej Górze żałują wydanych na niego milionów. I żeby była jasność - nie twierdzę tak po wybornej postawie w meczu przeciwko Fogo Unii, lecz w kontekście całego sezonu. Bo wtedy, kiedy było to najbardziej wskazane, Pawlicki dodawał do dorobku drużyny ważne zdobycze. W Lesznie, w Toruniu, w Grudziądzu czy w domowych spotkaniach z Betard Spartą, ZOOleszcz GKM-em i również Fogo Unią.

ZOBACZ WIDEO: Odpowiada prezesowi Stali Gorzów. "Poczułem, że nie chce, żebym został"

Przypomnę tylko, że NovyHotel Falubaz został skonstruowany z myślą o tym, by, w pierwszej kolejności, utrzymać status ekstraligowca. I na koniec sezonu z tego powinien być najpierw rozliczany. Póki co, drużyna jest na właściwej ścieżce, by zameldować wykonanie zadania.

Pewnie, że wobec Piotra Pawlickiego oczekiwania zawsze będą spore, biorąc pod uwagę skalę talentu i wcześniejsze osiągnięcia. Jakiś czas temu ustabilizował się jednak na poziomie poniżej dwóch punktów na wyścig, zatem trudno było oczekiwać, że nagle ten swój sufit przebije. I z jednej strony średnia 1,686 nie rzuca na kolana, gdy mowa o potencjalnym liderze, ale z drugiej to ledwie jeden z kilkunastu zawodników PGE Ekstraligi, którzy mogą się pochwalić, że na swoim koncie mają najwięcej biegowych zwycięstw, a nie drugich, trzecich czy czwartych miejsc.

A że Pawlicki ma na uwadze dobro Falubazu, świadczy jego postawa dzień wcześniej w łódzkim finale Indywidualnych Mistrzostw Polski, gdzie Jarka Hampela atakował, że tak powiem, z szacunkiem i z daleka, natomiast już Krzyśka Buczkowskiego - niekoniecznie. A nazajutrz miał też trochę szczęścia, że najbardziej epickie pojedynki musiał toczyć z Januszem Kołodziejem, który zawsze stara się atakować po koleżeńsku, a tym bardziej po serii urazów. Tak, w niedzielę Kołodziej miał wobec Pawlickiego tyle szacunku, co dzień wcześniej Pawlicki wobec Hampela.

Biorąc pod uwagę jak wiele pieniędzy zostało zainwestowanych w zielonogórską drużynę, nikogo nie powinny boleć przelewy na konto Pawlickiego. W Gorzowie podobne pieniądze wynegocjował sobie Jakub Miśkowiak, a w rankingu PGE Ekstraligi plasuje się w piątej dziesiątce, między Stojanowskim a Sadurskim. I tylko skutecznej postawie kolegów może zawdzięczać, że nie skupia na sobie irytacji kibiców.

Nawiasem mówiąc, to jeden z tych polskich mistrzów świata juniorów, którzy nie mogą się przełamać, póki co, w seniorskiej rywalizacji. Trzymam za to przełamanie kciuki, bo potencjał jest, choć nie da się ukryć, że brak w postawie zawodnika zdecydowania. Można odnieść wrażenie, że gdy znajdzie się na przedzie, to ucieka z obawy przed kontaktową jazdą. I nawet stara się być szybki. Natomiast gorzej, gdy wystartuje z tyłu. Bo wtedy z obawy przed tym kontaktem gaz zamyka. A problem w tym, że coraz rzadziej jest pod taśmą błyskotliwy, co do tej pory było jego największym atutem.

Nic to, fakty są takie, że przy obecnej formule PGE Ekstraligi teraz, w rundzie zasadniczej, żyjemy wyłącznie walką o utrzymanie. Natomiast walką o złoto zaczniemy żyć dopiero w fazie play-off. Nie wcześniej. I pragnę wierzyć, że przed nami jeszcze mnóstwo emocji do zakończenia 14. kolejki. Otóż miniony weekend pokazał, że wracamy do tego, co w żużlu jest jak najbardziej naturalne - do hegemonii gospodarzy i atutu własnego toru. Tak było w Zielonej Górze, Grudziądzu i Toruniu, a wcześniej też w Lesznie, gdzie poległ ostatni pogromca wielkiego Orlen Oil Motoru.

Ci najsłabsi, Byki z Leszna, mają jeszcze trzy potyczki na własnym torze, dzięki czemu mogą pozostać przy nadziei.

A to całe zamieszanie pod Jasną Górą? Nie będę się powtarzał, że zabieranie zawodnikom minuty na przygotowanie do restartu, a kibicom na toaletę i odebranie giętej, to nonsens. Zyskujesz minutę, a później tracisz pięć na protesty. Taki to zysk, bo ktoś wpadł na pomysł, że mecze żużlowe trwają zbyt długo, choć to tylko piętnaście wyścigów. Ledwo się zaczyna, a już jesteśmy w połowie. Fakty są też takie, że można było tej zadymy uniknąć, a jedna niefrasobliwa decyzja poruszyła domino, by na końcu strącić ze stanowiska dyrektora Piotra Mikołajczaka, który w pisemnym pożegnaniu podziękował wszystkim włókniarzom poza prezesem Świącikiem. Na pewno przez przypadek.

Ta, jak się okazało, tragiczna w skutkach decyzja to zatrzymanie biegu w jego pierwotnej wersji. Otóż Jakub Stojanowski nic nie zyskał, tylko stracił. To, że wyszedł przed Mikkela Michelsena, było rezultatem błędu Duńczyka popełnionego na wyjściu z łuku, a więc już w dalszej fazie biegu. Nie miało to nic wspólnego z uzyskiem na starcie, wskutek nieregulaminowego zachowania pod taśmą. Stąd też tak późne zatrzymanie rywalizacji. Nie kupuję natomiast argumentu, że arbiter chciał się upewnić, czy nie było dotknięcia taśmy. Gdyby to nim powodowało, nie czekałby tak długo. Natomiast szanuję postawę Leszka Demskiego, że o tym wspomniał, być może próbując w ten sposób, jak się domyślam, bronić podopiecznego przed gniewem środowiska.

A więc to niepotrzebne przerwanie biegu sprawiło, że mieliśmy powtórkę z udziałem dwóch zawodników. A później jeszcze wykluczenie Stojanowskiego za nanoruch ręką, jakby arbiter czuł się w obowiązku oddać cokolwiek gospodarzom.

Sędziego Kalwasińskiego bym jednak nie skreślał, bo błędy popełnia każdy. A w piątek zyskał jednak sporo doświadczenia.

Wojciech Koerber

Zobacz także:Ustawa, która może zabić żużel. Tak źle jeszcze nie było - Groźny upadek Bartosza Zmarzlika. Mistrz świata zabrał głos ws. stanu zdrowia

Źródło artykułu: WP SportoweFakty