Były mistrz Polski na żużlu, a później jeden z pierwszych dealerów Opla w naszym kraju i ceniony biznesmen niechętnie wraca do najtrudniejszych chwil w swoim życiu. W rozmowie z WP SportoweFakty opowiedział jednak o doświadczeniach z wojny, trudnym dzieciństwie, pseudonimie "bandyta", początkach sportowej kariery, a także zarzutach o szpiegostwo na rzecz Francji.
Mateusz Puka, WP SportoweFakty: Pana życie pełne było nieprawdopodobnych zdarzeń. Nigdy nie miał pan pomysłu, by napisać biografię?
Stanisław Rurarz, legenda Włókniarza Częstochowa: Miałem kilka propozycji, ale zawsze je odrzucałem, bo nie lubię się chwalić i przesadnie gloryfikować swojego życia. Zresztą taka biografia byłaby niepotrzebnym rozdrapywaniem ran. Wojna była przerażająca, a wiele ludzi wyrządziło mojej rodzinie straszne świństwa. Dziś żaden z oprawców już jednak nie żyje, a ja nie mam pretensji do ich potomków. Minęło już tyle lat, że nie ma sensu do tego wracać. Zresztą oni nie mają wpływu na to, jak zachowywali się ich przodkowie. To, że ktoś był bandytą, a w czasie wojny zachowywał się fatalnie wcale nie znaczy, że podobnie postąpiłyby jego dzieci, a tym bardziej wnuki. Na własne oczy widziałem tylu zabitych ludzi, że to nieco zmienia perspektywę.
Pana rodzice walczyli w partyzantce na terenie Gór Świętokrzyskich. Pan miał wtedy osiem lat. Pamięta pan coś z tego okresu?
Proszę mi wierzyć, że to tak poruszające sprawy, że pamiętam praktycznie każdy dzień z tego okresu. To była walka o życie i nawet jako dzieci zdawaliśmy sobie sprawę. Ja nie tylko widziałem wojnę, ale przez zaangażowanie rodziców mogę powiedzieć, że rzeczywiście w niej uczestniczyłem. Oczywiście nie z bronią, ale przynajmniej dwukrotnie moje życie było zagrożone.
ZOBACZ Świącik szczerze o Drabiku. "Wykreował swoją osobowość". W tle kulisy transferu do Wrocławia
Może pan o tym opowiedzieć?
Pierwsza sytuacja może wydawać się śmieszna, ale do dziś nie mogę wyjść z podziwu, że jako kilkuletnie dziecko potrafiłem zachować zimną krew. Mieszkaliśmy w Niekłaniu Wielkim, a nasz dom był oddalony od domu naszej cioci o około kilometr. Pewnego dnia mama wysłała nas do niej, a przy okazji poprosiła o dostarczenie sporego woreczka z amunicją. Mieliśmy jednak pecha, bo natknęliśmy się na niemiecki patrol. Widząc z daleka Niemców zacząłem machać woreczkiem na wszystkie strony, tak by powypadały z niego wszystkie naboje. Gdy byliśmy już bardzo blisko patrolu, woreczek był już pusty, a ja nie przestawałem machać. Niemcy myśleli, że ich pozdrawiam i dlatego macham workiem. Żaden z nich nie wpadł na pomysł, że kilka metrów dalej wysypałem amunicję moich rodziców.
Co groziłoby panu, gdyby Niemcy odkryli, co stało się naprawdę?
Mogę się jedynie domyślać, bo już wtedy trwały intensywne poszukiwania partyzantów, a Niemcy mocno sprawdzali każdy niepokojący sygnał. Amunicja niesiona przez dziecko byłoby niewątpliwie dowodem, że żołnierze są w okolicy. Sądząc po praktykach Niemców mogę się jedynie domyślać, że zrobiliby wszystko, bym zaprowadził ich do rodziców, a potem rozstrzelaliby całą naszą rodzinę.
Wcześniej wspominał pan, że to nie była jedyna sytuacja, w której zagrożone było pana życie. Spotkało pana coś jeszcze gorszego?
I to o wiele gorszego. 14 października 1943 roku mama spakowała nas w domu i odprowadziła do cioci. W naszym domu było bardzo tłoczno, bo zgromadził się tam oddział partyzantów pod dowództwem Waldemara Szwieca "Robota". Chwilę później w domu cioci zjawił się także mój tata, który chciał spędzić tę noc razem z nami. Wszystko co działo się później już na zawsze zostanie w mojej pamięci.
O czym dokładnie pan mówi?
Choć była noc, to za oknami zrobiło się jasno jak w dzień. Okazało się, że na naszą wieś została urządzona obława, a Niemcy dostali informację, że ukrywają się tam partyzanci. Byli bezwzględni nie tylko wobec partyzantów, ale także innych mieszkańców, których uznali za współpracujących z partyzantką. Choć wydarzenia z tamtej nocy w większości znam tylko z opowieści to bardzo mocno poruszyła mnie historia jednej z przypadkowych dziewczyn, która została wrzucona przez Niemców do palącego się domu. Zresztą do naszego domu też weszli Niemcy i przeszukiwali każdy pokój. Nagle Niemiec otworzył szafę, w której wisiał mundur mojego taty. Za takie coś groziła śmierć, ale ku naszemu zdziwieniu żołnierz odpuścił tę sprawę i nie poinformował swoich kolegów. Dzięki temu przetrwaliśmy.
Jak zakończyła się ta obława dla partyzantów?
Praktycznie nikt nie przeżył. Nasz dom oddalony był o 200-300 metrów, więc praktycznie nie było szans, by ktoś zdołał do niego dobiec.
Skąd Niemcy mieli informację, że we wsi ukrywają się partyzanci?
Dopiero później okazało się, że informację przekazywał im jeden z żołnierzy oddziału. Rodzice opowiadali mi później, że już wcześniej jego zachowanie wydawało im się dziwne. W czasie marszu zdarzało mu się zostawać z tyłu i rozrzucać na drogę kartki papieru. Wtedy jednak nikt nie mógł się domyślać, że w ten sposób daje znać o kierunku przemieszczania się oddziału. Niedługo później spisek został odkryty, a donosiciel zastrzelony w głębokim wąwozie.
Obława urządzona w pana wsi zakończyło partyzancką działalność pana rodziców?
Tak naprawdę można powiedzieć, że to zdarzenie rozpoczęło prawdziwy okres partyzancki, bo od tego czasu moi rodzice ukrywali się już tylko w lesie. Nasza czwórka została rozdzielona pomiędzy obcych ludzi, którzy zgodzili się nas przygarnąć. Rodziców nie było przy nas prawie dwa lata.
Byliście bezpieczni?
Ja czułem się w miarę bezpiecznie, ale to było złudne poczucie. Na dom, w którym przebywał mój brat spadła niewielka rosyjska bomba. Pamiętam, że przebiła dach i utkwiła na strychu. Jakimś cudem jednak nie wybuchła, a mój brat wraz z opiekującą się nim rodziną, przeżyli. To było tuż przed wejściem Rosji. Pamiętam, że chwilę później Niemcy ładowali całe wagony amunicji i ciężkiego sprzętu i ewakuowali się na zachód. My jednak niespecjalnie cieszyliśmy się z nadejścia sowietów.
Co działo się z waszą rodziną po wojnie?
Moi rodzice postanowili się ujawnić i złożyli broń. Wyjechaliśmy w okolice Gorzowa, bo w rejonie Gór Świętokrzyskich nie mielibyśmy szans na normalne życie. Tata przejął posadę leśniczego w Kłodawie, nieopodal Gorzowa Wielkopolskiego. W tamtym czasie osiedlanie się na terenach zachodnich było bardzo modne, więc i my postanowiliśmy z tego skorzystać.
Udało wam się zacząć tam nowe życie?
Niestety pewnego dnia trafił do nas telegram od cioci z informacją, że "obaliła się obora". To była zaszyfrowana wiadomość, że UB odkryła broń zamurowaną po wojnie w jednej ze ścian obory. Odkrył ją jeden z członków... ich oddziału partyzanckiego, który po wojnie zatrudnił się w UB. Za odkrycie broni został nawet nagrodzony funkcją komendanta w Opolu.
Jakie konsekwencje spotkały pana rodzinę?
Tata został aresztowany i skazany na karę śmierci. Co gorsza w tamtym okresie na zapalenie płuc zmarła nasza mama. Do Bieruta z prośbą o zmniejszenie wyroku jeździliśmy już z naszą ciocią. Ostateczne kara została skrócona do 15 lat, ale to było niewielkie pocieszenie. Warunki w więzieniu były tak trudne, że tata nie doczekał do końca kary. Pod koniec życia był tak wyniszczony, że wypuszczono go na przepustkę. Teraz rozumiem, że zrobiono tak, by nie umarł w więzieniu. Miał raka płuc i żółtaczkę, a mimo to codziennie musiał meldować się na posterunku policji.
Pana nie spotkały żadne konsekwencje?
Dzisiaj partyzantów nazywa się bohaterami, ale tuż po wojnie atmosfera była zupełnie inna i ludzie uważali mnie za syna "bandytów". Sam doczekałem się takiego pseudonimu, a wśród rówieśników nie miałem lekko.
Co pan robił, gdy pana tata wyszedł z więzienia?
Wtedy mieszkałem już w Świętochłowicach, gdzie pracowałem w Hucie Florian i jeździłem na żużlu w tamtejszym Śląsku Świętochłowice. Praca w hucie należała do najtrudniejszych, bo byłem zatrudniony w walcowni, gdzie temperatura dochodziła do 50 stopni Celsjusza. Coraz lepsze wyniki sportowe sprawiły, że miałem lepsze warunki. Nie odpuszczałem jednak, a raz zostałem nawet przodownikiem pracy i w nagrodę otrzymałem Wartburga. To był jeden z kilku samochodów w mieście.
Później trafił pan do Włókniarza. W tamtym czasie takie transfery nie były raczej normą.
Nie chciałem się stamtąd ruszać, ale Paweł Waloszek był zazdrosny o moje wyniki i wymógł na działaczach mój transfer. W tamtych czasach w Śląsku było miejsce tylko dla jednego lidera, a ja w 1958 roku radziłem sobie lepiej od Waloszka. Przenosiny do Włókniarza wyszły mi jednak na dobre, bo byłem bliżej rodzinnych stron, a już w pierwszym roku zdobyliśmy mistrzostwo Polski.
Zdarzały się sezony, w których rywalizację kończył pan z niewyobrażalną dziś średnią 2,70 pkt/bieg. Jak to możliwe?
Nie byłem jakimś wybitnym zawodnikiem, ale byłem zdeterminowany, by osiągnąć sukces i miałem bardzo dobre starty. Poza tym prowadziłem warsztat samochodowy i znałem się na sprawach sprzętowych lepiej niż koledzy. Żałuję jedynie, że nie udało mi się osiągnąć nigdy żadnego sukcesu indywidualnego. Gdy przychodziły starty w eliminacjach mistrzostw świata, czy indywidualne mistrzostwa Polski, ambicja zżerała mnie tak mocno, że uniemożliwiała walkę. Poza tym miałem sporo pecha i tak jestem jednak bardzo zadowolony ze swojej kariery.
Ściganie na żużlu zakończył pan dość szybko, bo już jako 35-latek. Dlaczego?
Miałem już wtedy pomysł na biznes, a żużel zaczął w tym przeszkadzać. Potem rozwinąłem swój warsztat i byłem w grupie biznesmenów, która wprowadzała na polski rynek ople. Komunistyczne władze nie mogły jednak o mnie zapomnieć i ciągle przeprowadzały rewizje i kontrole. Byłem targany po sądach za to, że kupiłem za dużo sprzęgieł lub oleju. Nie wiedzieli co ze mną zrobić, więc ostatecznie oskarżyli o działalność na rzecz obcego mocarstwa, czyli Francji.
Co pan robi teraz?
Mam 87 lat, ale nie wyobrażam sobie bym mógł przestał pracować. Jestem w ciągłym ruchu, a obecnie zajmuje się wynajmem powierzchni biurowych w całej Częstochowie. Salonów Opla już nie prowadzę, bo musiałem pozbyć się udziałów około 15 lat temu, gdy miałem poważne problemy ze zdrowiem. Nie mam śledziony, a moja odporność jest na tak niskim poziomie, że boję się podróżować. Tego żałuję najbardziej, bo jeszcze do niedawna co najmniej raz w roku pływałem w rejsach po Morzu Śródziemnym wielkimi statkami turystycznymi. Teraz wolę nie ryzykować i unikam skupisk ludzi. Nie byłem nawet na ostatnim spotkaniu świątecznym Włókniarza, ale z prezesem Michałem Świącikiem jestem w ciągłym kontakcie. Jeszcze nie tak dawno byłem nawet sponsorem klubu.
Rozmawiał Mateusz Puka, dziennikarz WP SportoweFakty
Czytaj więcej:
- Tadeusz Zdunek: Stałem się obiektem hejtu, a to zawodnicy jechali słabo
- Usłyszał, że dojdzie do tragedii