Marcin Motyka: W Marii nadzieja (komentarz)

PAP/EPA / RONALD WITTEK
PAP/EPA / RONALD WITTEK

Czy to się komuś podoba, czy nie - Maria Szarapowa powróciła do zawodowego tenisa. I to najlepsza rzecz, jaka mogła przydarzyć się rozgrywkom spod fioletowego loga WTA.

Nie był to wprawdzie powrót w stylu Rogera Federera, który w pierwszym oficjalnym starcie po półrocznej absencji zdobył tytuł (Australian Open), ale dojście po półfinału mocno obsadzonego turnieju w Stuttgarcie musi budzić szacunek. Tym bardziej że gdy dokładnie 26 kwietnia o godz. 18:41 w pierwszym punkcie meczu z Robertą Vinci wyrzuciła bekhend daleko w aut, mogło się wydawać, że całe wydarzenie pt. "Powrót Marii Szarapowej" zakończy się klapą.

Ponowne pojawienie się Szarapowej na korcie wzbudziło ogromne kontrowersje. Tenisowy świat podzielił się na dwa obozy. Jedni, ci z głową na karku, cieszyli się, że Rosjanka powróciła do rozgrywek. Drudzy (przede wszystkim jej rywalki z kortu, a także duża część kibiców i - o zgrozo - dziennikarzy) nie ukrywali swojego oburzenia. Przy tej okazji obrodziło nam w obrońców moralności.

Dla mnie sprawa jest prosta. Szarapowa popełniła błąd. Ogromny błąd. Została za niego jak najbardziej słusznie ukarana. Kara była dotkliwa - 15 miesięcy zawieszenia. Ale Rosjanka ją odcierpiała i może wrócić na kort. Kropka.

Rozumiem oburzenie tenisistek. Dla nich Szarapowa to rywalka, i to niezbyt lubiana. Brak Szarapowej to brak jednej z najtrudniejszych przeciwniczek, teoretycznie łatwiejsza droga po najważniejsze tytuły, z wielkoszlemowymi na czele. Zwłaszcza że przecież w ostatnim czasie z cyklu WTA jedna po drugiej wykruszają się wielkie postacie.

ZOBACZ WIDEO: #dziejesiewsporcie: wpadka Neymara. Chciał popisać się sztuczką

Każdy sport potrzebuje gwiazd rozpalających wyobraźnie widzów na całym świecie. Rozgrywkom WTA, i tak będącym o lata świetlne z tyłu za ATP, w obecnej sytuacji nie mogło się przydarzyć nic lepszego niż powrót Szarapowej. Serena Williams spodziewa się dziecka, Wiktoria Azarenka została mamą i na korcie pojawi się po Wimbledonie, Petra Kvitova dochodzi do zdrowia po bandyckim ataku nożownika, a Ana Ivanović zakończyła karierę.

Te tenisistki w ostatnich latach, nawet mimo licznych wahań formy, były magnesem. A Andżelika Kerber, Agnieszka Radwańska i Simona Halep? - zapytacie Państwo. Tak, to wielkie tenisistki, ale pod względami marketingowymi czy liczby sympatyków na całym świecie nie mogą się równać z Szarapową, Williams, Azarenką czy Eugenie Bouchard i Karoliną Woźniacką.

Kobiecy tenis potrzebował Szarapowej jak tlenu. Jest jak mitologiczny Atlas, który na swoich barkach podtrzymywał kulę ziemską. Rosjanka aż takiego odpowiedzialnego zadania nie ma. Na jej ramiona opadł tylko ciężar fioletowego loga WTA.

Chcąc nie chcąc, Rosjanka stała się ostatnią nadzieją WTA, aby damskie rozgrywki nie stały się jeszcze bardziej ubogim krewnym znakomicie prosperujących zmagań mężczyzn. Bo ATP nie ma żadnych kłopotów. Kibice chcą oglądać występy panów, a wielkie firmy szykują coraz to bardziej lukratywne oferty, by móc zapewnić sobie ekspozycje podczas meczów Federera, Rafaela Nadala i ich kolegów z kortu. Tymczasem WTA musi uginać się przed azjatycką ekspansją i przenosi swój rynek na największy kontynent świata, bo tylko tam znajduje sponsorów. Sęk w tym, że cierpią na tym same tenisistki, które muszą rywalizować przy pustych trybunach, a także telewizyjni fani w Europie i Ameryce Północnej z powodu niekorzystnych godzin transmisji.

Obecny świat mediów definiowany jest poprzez clickbaity i ratingi. Pod tym względem żadna tenisistka nie zapewni WTA takiej promocji jak Szarapowa. A moralność? Współcześnie, niestety, nie ma żadnego znaczenia.

Marcin Motyka

Zobacz więcej tekstów autora -->

Źródło artykułu: