Andy Murray poczynił od zeszłego (zresztą bardzo udanego) sezonu ogromny postęp. Skompletował znakomity sztab szkoleniowy, w tym światowej klasy specjalistów od przygotowania fizycznego, nabrał muskulatury, wyeliminował kilka technicznych mankamentów w swojej grze. Wydawało się, że szkocki tenisista przeszedł zmianę także w sferze mentalnej. Odniosłem wrażenie, że wydoroślał – rzadziej kłócił się z sędziami, mniej przeklinał, nie zgłaszał pretensji do całego świata po nieudanych zagraniach, co jak pamiętamy w poprzednich latach zdarzało mu się nagminnie.
Wszystko to przełożyło się na to, że obecny sezon Murray zaczął od mocnego uderzenia. Zmiatał z kortu wszystkich. Nie było dla niego większej różnicy, kto staje naprzeciw niego. W rozpoczynającym sezon, pokazowym turnieju w Abu Zabi pokonał numer jeden i numer dwa rankingu ATP, czyli odpowiednio Rafaela Nadala oraz Rogera Federera. Turniej ATP w Dausze Szkot przeszedł jak burza, tracąc zaledwie jednego seta w całej imprezie (w półfinale z Federerem).
Po tym błysku, w prasie i telewizji tenisowe sławy oraz znawcy dyscypliny prześcigali się w zachwytach nad grą Murraya. Większość z nich przywidywała, że już w Australii odniesie on pierwszy wielkoszlemowy tytuł w karierze. Co więcej, podkreślano, że wkrótce nastąpi zmiana na fotelu lidera rankingu i zasiądzie w nim właśnie krnąbrny Szkot. Do tej fali optymizmu przyłączyli się także bukmacherzy, którzy przez moment typowali go na triumfatora Australian Open, spychając na dalszy plan pierwszą trójkę rankingu. Zbudowało to ogromną presję nad zawodnikiem, który mimo tego czuł się bardzo pewnie: - Presja przed Australian Open? Nie bądzmy śmieszni. Presję odczuwam u siebie w domu, na Wimbledonie. Do takiej jak ta już dawno się przyzwyczaiłem - twierdził. Moim zdaniem poczuł się zbyt pewnie…
Pierwsze trzy rundy australijskiego Wielkiego Szlema w wykonaniu Murraya to mecze bez historii. Andrei Pavel, Marcel Granollers-Pujol oraz Jurgen Melzer nie wykazali jakichkolwiek umiejętności, które choć na chwilę mogły zagrozić szkockiemu tenisiści. Niezwykle regularny, świetnie czujący grę Murray przewidywał, że pierwsza poważna potyczka może nastąpić dopiero w półfinale, gdyż wtedy mógłby spotkać się z Nadalem…
Kolejną przeszkodą na drodze do spełnienia przed turniejowych obietnic był bardzo solidny, tenisowy rzemieślnik z Hiszpanii - Fernando Verdasco. Jak się później okazało był on przeszkodą nie do przejścia. Tyle tylko, że to nie Verdasco wygrał ten mecz, a raczej przegrał go Murray. Szkot w tym spotkaniu przypominał siebie z poprzednich lat, był jak Dr. Jekyll i Mr. Hyde. Genialne zagrania przeplatał fatalnymi. Momentami wydawało mi się, że lekceważył rywala. W kluczowych momentach gubił koncentrację, co rodziło pretensje do samego siebie. Z opanowanego Murray pamiętanego z turnieju w Dausze nie zostało nic i ostatecznie przegrał on spotkanie z Verdasco w stosunku 6:2, 1:6, 6:1, 3:6, 4:6.
Nadmuchany przez media, i poniekąd samego tenisistę, balon zachwytów i oczekiwań nie uniósł Murraya wysoko i runął na ziemie już w czwartej rundzie. Tym samym Wielka Brytania musi jeszcze poczekać na triumf w Wielkim Szlemie swojej największej nadziei ( dodajmy, że Wielka Brytania czeka na zwycięstwo w Wielkim Szlemie już 73 lata!). Także perspektywa szybkiego ujrzenia Murraya na tronie zajmowanym obecnie przez Nadala wydaje się być dość mglista, tym bardziej, że czwarte miejsce zajmowane przez Szkota jest swoistą klątwą, barierą nie do przejścia dla zawodników rodem z Wielkiej Brytanii – przed Murrayem tak wielkie nazwiska jak Tim Henman czy Greg Rusedski nie były w stanie wskoczyć na "pudło" rankingu ATP. I znów najwięcej na przegranej Murraya wygrali Ci, którzy do znudzenia powtarzają, że szumne zapowiedzi Szkota nie zawsze idą w parze z jego grą…