Miałem mieszane uczucia odnośnie przeniesienia Masters do Singapuru. Generalnie coraz mocniejszy azjatycki kierunek obrany przez WTA trochę mnie razi, bo tenisowy rynek nie powinien zostać tak mocno skoncentrowany w jednym regionie. Mam wrażenie, że Stacey Allaster przeniosłaby jeden z wielkoszlemowych turniejów do Azji, gdyby miała taką możliwość. Na szczęście szefowa WTA nie posiada aż takiej władzy. Singapur jednak w roli organizatora się sprawdził. Były małe zgrzyty dotyczące oświetlenia w meczu Karoliny Woźniackiej z Marią Szarapową, ale poza tym wszystko wyglądało znakomicie. Od pierwszego do ostatniego dnia trybuny były szczelnie wypełnione, także na meczach deblowych, przez kibiców entuzjastycznie nastawionych do kobiecego tenisa. Nie trzeba było niczego sztucznie ulepszać (czyt. różnych akcji marketingowych, efektownej oprawy i okołotenisowych atrakcji, chociaż to wszystko było), bo piękno na korcie w postaci meczów obroniło się samo.
[ad=rectangle]
Jaki był ten turniej od strony sportowej? Na pewno nie był szary, nudny i monotonny. Stał na dobrym poziomie. To był w końcu Masters, który dało się oglądać i nie było obaw, że wszystkie tenisistki przyjadą do Singapuru totalnie bez energii i ochoty do walki. I nie trzeba było drżeć o to, że Serena Williams zdobędzie tytuł szybko, łatwo i przyjemnie. Trochę zawodniczki niosła publiczność. Amerykanka sama mówiła, że to kibice byli dla niej bodźcem, by powalczyć o odwrócenie meczu z Woźniacką. I to był najpiękniejszy spektakl, jaki zafundowały zawodniczki w Singapurze. Bez wątpienia był to jeden z najbardziej porywających meczów w całym sezonie. Zawiodła Petra Kvitova, którą stać było tylko na jeden dobry mecz, z Szarapową. Rosjanka również występu w Singapurze nie będzie wspominać miło.
Trochę dobrego tenisa pokazała Agnieszka Radwańska. I nie wybrzydzajmy mocno, że zakończyła imprezę z bilansem spotkań 1-3, bo przed ostatnim akordem sezonu nastroje kibiców optymistyczne nie były. Miało być szybkie 0-3 i 0-6, tak jak przed rokiem. Tymczasem rozpoczęło się od 2-0 z Petrą Kvitovą, a skończyło awansem do półfinału. Oczywiście Czeszka zagrała słabo, ale Polka potrafiła szczęściu pomóc. Sama zagrała poprawne spotkanie i nie pozwoliła mistrzyni Wimbledonu wrócić na właściwe tory. Później był niezły mecz z Woźniacką, choć szkoda, że przegrany w dwóch partiach, bo szansa na urwanie Dunce seta na pewno była. I wreszcie natchniony pościg w starciu z Szarapową z 5:7, 1:5 po obronie trzech piłek meczowych. Mecz ostatecznie przegrany, ale ten jeden wygrany set, jak się później okazało, był na wagę awansu do półfinału.
Oczywiście trzeba otwarcie przyznać, że nie był to idealny Masters w wykonaniu Radwańskiej, ale tak jak i cały sezon. Jej dyspozycja była niestabilna w porównaniu z tym, do czego nas przyzwyczaiła w poprzednich latach. Ocena występu krakowianki w Singapurze musi być zaniżona po słabym spotkaniu z Simoną Halep. Początek był obiecujący, a potem jakby odcięło jej prąd i ochota do walki gasła coraz mocniej. Ten scenariusz powtarzał się przez cały rok. Polka nie była ścianą nie do przebicia w długich wymianach. W Singapurze nie nastąpiła jednak tragedia, jakiej można się było obawiać po ostatnich słabych turniejach. W każdym meczu, poza tym z Halep, Radwańska pokazała tenis dający nadzieję, że w kolejnych sezonach stać ją na więcej. Na zjazd po równi pochyłej jest jeszcze przecież za wcześnie.
Tylko jedna dama nie pasowała do tego towarzystwa. Mowa oczywiście o Eugenie Bouchard, która okazała się być najgorszą uczestniczką Masters od momentu, gdy w 2003 roku wprowadzono na stałe fazę grupową. Kanadyjka wręcz przeszła obok turnieju. Była w nim statystką, wszystkie mecze oddała praktycznie bez walki, zdobywając łącznie 11 gemów. Jej występ był bardzo "lame", nawiązując do jej tłumaczenia się z niepodania ręki rywalce podczas losowania w Pucharze Federacji. Oczywiście był to jej pierwszy pełny sezon w głównym cyklu i mogła już być zmęczona. Jednak już od dobrych dwóch miesięcy Bouchard skupiała się bardziej na aspektach marketingowych swojej kariery. Świeciła z okładek rozlicznych magazynów i bałem się, że za chwilę wyskoczy mi z lodówki. A przecież to dopiero jej pierwszy sezon. Fakt, okraszony został znakomitymi startami w wielkoszlemowych turniejach z finałem Wimbledonu na czele, ale wokół jej osoby stanowczo zbyt szybko zrobił się duży szum.
Coś na ten temat może powiedzieć Ana Ivanović, która po triumfie w Rolandzie Garrosie 2008 stała się przede wszystkim produktem marketingowym i długo nie potrafiła wrócić do dyspozycji z tamtego sezonu, w którym wywalczyła swój jedyny wielkoszlemowy tytuł. Po sześciu latach ponownie zagrała w Masters. Jej gra to takie tenisowe zagadki, często trudne do rozszyfrowania. Jak Serbka odpali swój forhend jest trudna do zatrzymania, ale jednak ciągle nie jest na tyle stabilna emocjonalnie i fizycznie, by móc przyznawać jej szanse na ponowne zostanie liderką rankingu, ale już jakiś wielkoszlemowy skalp może paść jej łupem. W Singapurze stać ją było na gładkie zwycięstwo nad Bouchard oraz na pokonanie Simony Halep, ale w trzech setach. Gdyby uczyniła to w dwóch partiach, wówczas awansowałaby do półfinału kosztem Sereny Williams.
Organizatorzy postarali się o to, by dramaturgia w fazie grupowej była do samego końca. Wykazali się niesamowitym zmysłem taktycznym, gdy w piątek na początek ustawili mecz Szarapowej z Radwańską, później Kvitovej z Woźniacką i na koniec Halep z Ivanović. Sytuacja wyglądała tak, że gdyby Czeszka pokonała Dunkę wówczas Rosjanka zostałaby wyeliminowana. Dlatego zaplanowanie na początek konfrontacji Szarapowej z Radwańską okazało się strzałem w dziesiątkę. A dlaczego jedyny tego dnia mecz Grupy Czerwonej odbył się jako ostatni? Nie dość, że Rumunka znała już dwie najlepsze zawodniczki z Grupy Białej i mogła sobie wybrać, z którą lepiej byłoby jej zagrać, to jeszcze miała szansę wyeliminować Serenę Williams. Największa gwiazda do końca drżała o swój los w turnieju. Halep jednak nie skorzystała z okazji i nie przegrała z Ivanović w dwóch setach. Serbka i Rumunka stworzyły naprawdę dobre widowisko, choć pojawiły się głosy, że było ono znakomicie wyreżyserowane i tylko Ana, nie wiedzieć czemu, zmodyfikowała scenariusz. Nie zamierzam się jednak zajmować bzdurami i teoriami spiskowymi, bo moja psychika funkcjonuje na odpowiednim poziomie.
Wojowniczka Karolina Woźniacka z zabójczymi kontrami i unowocześnionym bekhendem. Simona Halep z płynnym przechodzeniem z defensywy do ataku, niesamowitą kontrolą uderzeń zarówno z forhendu, jak i bekhendu. Agnieszka Radwańska z magiczną ręką do zagrywania piłek, które innym tenisistkom mogą się tylko śnić. I wreszcie mająca licencję na zabijanie Serena Williams, która została do półfinału wpuszczona jak lis do kurnika. Takiej szansy Amerykanka nie mogła zmarnować. Podarowano jej drugie życie. Karolina Woźniacka miała szansę ją zatrzymać, ale jej nie wykorzystała. Dunka miała w III secie serwis na mecz oraz prowadziła 4-1 w decydującym tie breaku, ale poległa, bo wróciły stare nawyki do zbyt biernej postawy. A finałów z tak młodymi tenisistkami jak Halep Amerykanka nie zwykła jeszcze przegrywać. W fazie grupowej została przez Rumunkę rozbita, a w finale odpłaciła pięknym za nadobne. Oto cztery półfinalistki Masters reprezentujące odmienne style, potrafiące budować wielkie widowiska w charakterystyczny dla siebie sposób.
Rządy Williams uległy przedłużeniu, ale mam wrażenie, że to już jest łabędzi śpiew Amerykanki. Nie życzę jej źle, ale lat sobie nie odejmie, a młode gniewne oraz te trochę starsze dojrzewające naciskają coraz mocniej. Te Mistrzostwa WTA pokazały, że kobiecy tenis powoli odbudowuje się po marazmie, w jaki popadł, gdy odeszły tak wielkie postaci, jak Amelie Mauresmo, Justine Henin i Kim Clijsters. Nie twierdzę, że rzeczywistość rysuje się już tylko w różowych barwach, ale ogień nadziei, że nadejdzie nowa piękna era WTA, tli się w mojej głowie coraz mocniej.
Bo ja optuję za!!!