Robert Pałuba: Turniej w Toronto to pani trzeci start z rzędu. Nie zaczyna pani odczuwać zmęczenia?
Agnieszka Radwańska: - Tak naprawdę, to do tej pory nie grałam tak strasznie dużo. Tym bardziej, że na praktycznie wszystkich turniejach mam w pierwszej rundzie wolny los. W tamtym tygodniu [podczas turnieju w Carlsbadzie - przyp. red.] zagrałam dwa mecze, więc to też nie jest aż takim obciążeniem. Oczywiście, tego się nigdy nie wie, można przegrać w pierwszej rundzie, można być w finale, zwłaszcza, że wszędzie tu jest mocna obsada. W sumie wolę grać, być w takim transie, szczególnie, że zmieniałyśmy nawierzchnię. Zagrałam już kilka meczów, ale inna rozmowa by była, gdybym osiągnęła dwa finały.
Czy występy kolejno w Stanford, Carlsbadzie, Toronto i Cincinnati to jednak nie za duże obciążenie?
- Lepiej być zgłoszoną i grać. Najlepiej mieć problem, że się gra za dużo i oby się pojawił. Gdyby się, odpukać, coś działo, to wiadomo, że odpuszczę. Jak na razie nie ma jednak takiej potrzeby.
Zawodnicy zwracają uwagę, że podczas US Open Series różne turnieje rozgrywane są różnymi piłkami. Czy nie lepiej byłoby grać cały czas piłką, której używa się w Nowym Jorku? Ile zajmuje przyzwyczajenie się do nowej piłki?
- Jestem jak najbardziej za. Penn [piłka używana w Stanford i Carlsbadzie - przyp. red.] jest bardzo ciężką piłką, jedną z najcięższych, którą strasznie ciężko jest skontrolować. Tym bardziej, jak jest wilgotno, wtedy piłka strasznie lata. Na przykład jak w Stanford, tam było jak do tej pory najgorzej. Zupełnie nie ma kontroli, jestem za tym, żeby grać Wilsonem we wszystkich turniejach. Nie da się ukryć, to jest po prostu lepsza piłka. Sam czas przystosowania zależy od samej piłki i tego, gdzie się gra. Na pewno trzeba odbyć trzy-cztery treningi, żeby faktycznie poczuć różnicę.
W ostatnich tygodniach męskim tenisem wstrząsnęły afery dopingowe, a system jest otwarcie krytykowany. Jak wygląda to z pani perspektywy?
- Może to się ostatnio zmieniło, ale zdaje mi się, że dotyczy to zawodniczek z Top 50. Możemy być sprawdzane codziennie, musimy podać godzinę, kiedy jesteśmy dostępne. Różne rzeczy się dzieją, czasem może kogoś nie być, ktoś czegoś zapomni, ale uważam, że sama idea jest dobra. Każdy powinien być dostępny w zasadzie codziennie. Może nie przed meczem, bo wtedy każdy robi swoje, ale po spotkaniu jak najbardziej. Sport ma być czysty i tyle.
Nie miała pani nigdy problemów na linii zawodnik-kontroler?
- Miałam już tyle kontroli, w domu, po meczu, w różnych miejscach, że tak naprawdę wszystko się już wie. Wiadomo, na początku to jest trochę dziwna sytuacja, przychodzą ludzie i na przykład siedzą w domu, bo czekają. Trzeba się nauczyć różnych rzeczy. Teraz to jest jednak standardowa procedura i nie ma żadnych niejasności. Osobiście nie miałam nigdy żadnych problemów.
Nie uważa pani, że kontroli powinno być więcej? Ile razy w tym sezonie badano pani krew?
- Zależy kiedy. Faktycznie, czasami jest tak, że przez parę tygodni nie ma kontroli, a nagle potem kilka naraz. Nie wiem, jak decydują, czy wyrywkowo, czy losowo, ale jakby chcieli testować więcej, to oczywiście, jestem za. Na każdym Szlemie testują od ćwierćfinałów, czyli miałam testy w Australii, w Paryżu i na Wimbledonie. Miałam też jeden w domu, czyli w tym roku już cztery razy, dość sporo. Chyba wystarczająco jak na krew, bo przecież bada się też mocz.
Niedawno za sprawą pani sesji w ESPN znów zawrzało w polskich mediach. Jak oceniłaby pani swoje relacje z polskimi dziennikarzami?
- Ciężko jest porównać, bo każdy pisze indywidualnie, ale na pewno inaczej się rozmawia z dziennikarzem, który coś wie na temat tenisa niż z takim, który nie bardzo się zna. To jest tak, że jak jedna osoba coś napisze, to dalej pojawiają się tylko kopie tego i to jest niefajne. Ktoś napisze jakąś bzdurę i wszystko jedno, czy to prawda, czy nie, to wszystko to kopiują. Nikt się nie dowiaduje, nie sprawdza, nie dopytuje, czy faktycznie ma to cokolwiek wspólnego z prawdą, tylko się kseruje. To niestety trochę pójście na łatwiznę.
A podczas turniejów? Można odnieść wrażenie, że dość komfortowo czuje się pani w salach konferencyjnych.
[color=#222222]- Jeśli chodzi o kontakty twarzą w twarz z dziennikarzami to nie mam problemów. Tutaj pytania są w porządku i nie wydaje mi się, żeby ktoś mi ewidentnie robił na złość. Wiadomo, że każdy ma prawo do swojego zdania i może napisać, że nie umiem grać w tenisa. To jest czyjś komentarz, czyjeś zdanie i zdaję sobie sprawę, że nie mam na to żadnego wpływu. Rozumiem, że nie zawsze będzie się o mnie dobrze pisać, bo jak się cały czas pisze same pozytywy, to znaczy, że coś jest nie tak. Na pewno boli pisanie o rzeczach niezgodnych z prawdą i potem wałkowanie tego.
Tenis na SportoweFakty.pl - polub i komentuj nasz profil na Facebooku. Jesteś fanem białego sportu? Kliknij i obserwuj nas także na Twitterze![/color]
[nextpage]
Jerzy Janowicz jest teraz w położeniu, w którym pani była kilka lat temu: pojedynki z legendami dyscypliny na największych kortach świata. Jak wspomina pani tamten okres?
- Inaczej jest, gdy teraz wchodzę na kort centralny, inaczej było sześć lat temu. To był dla mnie zupełnie inny świat, nerwy. Kamery i cała to otoczka straszyły i peszyły. Teraz to już dzień jak co dzień, to jest moja praca, wychodzę na kort; większy czy mniejszy, bo różnie to bywa, raz więcej kibiców, raz mniej, czasem nawet kompletnie puste trybuny, ale tym się zajmuję przez cały czas. Lata doświadczeń robią swoje.
Skoro mówi pani o latach doświadczeń - miała pani okazję zobaczyć Martinę Hingis na korcie? Jak ocenia pani sam pomysł powrotu?
[color=#222222]- Na pewno to coś pozytywnego. Czekając na mój pierwszy mecz, trochę oglądałam jej debla i widać, że wciąż jest w bardzo dobrej formie, świetnie gra, widać, że jest sprawna. Fajnie, że dalej jej ta gra sprawia przyjemność, super, że takie rzeczy się dzieją. W końcu można zobaczyć starą zwyciężczynię Szlemów znów na korcie.
W jednym z wywiadów wspominała pani, że mimo licznych sukcesów juniorskich, nie uniknęła pani pobytów i podróży w trudnych warunkach. W którym momencie tenis stał się pani sposobem na życie?[/color]
- Przez całe lata, gdy grałyśmy w kategoriach do 12, do 14 czy do 16, w Polsce czy za granicą, to spało się w hotelikach, akademikach, im taniej tym lepiej. To zależy od tego, kto kiedy zaczyna zarabiać. Ja zaczęłam zarabiać w stopniu wystarczającym, by określić to jako moją pracę, około 17-18 roku życia, wtedy byłam w okolicach Top 30. Wiadomo, że przekłada się na to ranking i liczba zagranych turniejów. Jak się wchodzi już do setki, gdy gra się Wielkie Szlemy, to czuć, że pojawiają się pieniądze.
Rosnąca pula nagród w turniejach Wielkiego Szlema musi być zatem dla wszystkich świetną wiadomością.
- Bardzo dobre jest to, że przede wszystkim zwiększane są nagrody nie dla zwycięzców, ale dla zawodniczek, które przegrywają w pierwszej czy drugiej rundzie, żeby mogły spokojnie wszystko opłacić, żeby nie dokładały do interesu. Nie ma nic lepszego, niż pomoc tym osobom, które nie dochodzą aż tak daleko. Tenisistki oczywiście mają na to wpływ, dużo było zebrań i rozmów, składałyśmy różne prośby, cała czołowa dziesiątka się spotykała. Wszystkie o tym decydujemy.
Co po Wimbledonie było trudniejsze: regeneracja fizyczna czy odzyskanie świeżości i siły mentalnej?
- W tym przypadku trudniejsze chyba było dojście do siebie fizycznie, bo tak się jeszcze nigdy nie czułam. Po Wimbledonie byłam trochę wrakiem człowieka, nie da się ukryć. Dokładnie tydzień trwało, zanim zaczęłam czuć się normalnie, dość długo. Jeżeli chodzi o aspekt mentalny, to o wiele krócej, tyle mnie to kosztowało fizycznie, że trudno o więcej.
Porażki w Stanford i Carlsbardzie także były trzysetowe i w obu meczach prowadziła pani z przewagą przełamania w decydującej partii. Pojawiły się jakieś wątpliwości, blokada?
- Pewnie, łatwiej jest przegrać 1:6, 1:6 [śmiech]. Te mecze są jednak nie do porównania. Pojedynek z Cibulkovą był słaby, bardzo słaby, przez cały turniej grałam kiepsko i w ogóle super, że zagrałam w tym finale. Choć rzeczywiście, w trzecim secie miałam szansę. Stosur grała za to bardzo dobrze, to był na pewno jeden z jej najlepszych meczów wśród tych, które grałyśmy. Potwierdziła to, wygrywając cały turniej, który wcale nie był słabo obsadzony.
O meczu z Sereną Williams trudno jednak powiedzieć coś złego.
[color=#222222]- Nie wiem, czy mogę sobie coś zarzucić, może powinnam bardziej zaryzykować w paru momentach, ale takie gdybanie na kanapie po meczu zawsze jest łatwe i pewnie sto innych rzeczy by się chciało zmienić. Z występu jestem zadowolona. Wygrałam z dziewczynami z "piątki" i "dwudziestki" parę dobrych meczów. Tutaj nie ma słabych, od pierwszej rundy gra się z zawodniczkami z czołówki. To udany turniej, półfinał dużej imprezy, gdzie nie ma łatwych przeciwniczek.
Tenis na SportoweFakty.pl - polub i komentuj nasz profil na Facebooku. Jesteś fanem białego sportu? Kliknij i obserwuj nas także na Twitterze!
Robert Pałuba
z Toronto
robert.paluba@sportowefakty.pl
[/color]