Wielka Brytania zgłupiała. "Wielkoszlemowa wiktoria Andy'ego po jednym z najlepszych meczów w historii tenisa" - można było przeczytać w popularnym "Daily Mail" tuż po zwycięstwie Szkota w US Open po przeciętnym finale z Novakiem Djokoviciem. Nie dorastającym do pięt chociażby rozgrywanemu dwa miesiące wcześniej finałowi Wimbledonu czy nawet ciężkostrawnym rzeźniom, jakie przez półtora roku fundowali sobie na korcie na korcie Djoković i Nadal.
Można odnieść wrażenie, że w morzu pochlebców i proroków głoszących narodziny nowego tenisowego tytana, jedyną osobą, która naprawdę zdaje sobie sprawę z tego, co stało się w Nowym Jorku jest... Andy Murray, rzetelnie i uczciwie oceniający swoją grę i podejście do niej w licznych wywiadach.
Szkot wie, że daleko mu jeszcze do Serba, nie wspominając o Federerze czy Nadalu i zarazem nie przecenia znaczenia sukcesu w Nowym Jorku, jakby wiedząc, że prędzej czy później i tak by nadszedł. - Czułem się w tamtym momencie naprawdę dobrze. Nie wiem, dlaczego, ale stawiałem się myślami w tym miejscu wiele razy przez ostatnie cztery, pięć lat; dużo o tym rozmyślałem. Byłem na to przygotowany - wyznaje w rozmowie z "The Indepentent".
Murray jest jednocześnie w pełni świadom, że wygranie US Open otworzy przed nim nowe możliwości i pozwoli przewartościować swoje cele, zarówno te krótkoterminowe, jak i dotyczące całej kariery.
Czeski cudotwórca
Przeceniana, czy też źle rozumiana jest rola, jaką w tym zwycięstwie odegrał Ivan Lendl, bowiem Szkot swojej gry w ostatnim roku de facto nie zmienił. Wciąż dominuje operowanie piłką daleko zza linii końcowej, forhend jak nie był groźny, tak nie jest, a serwis nadal potrafi w najważniejszych momentach śmiertelnie zawodzić.
Wszystko, co Murray pokazał w Nowym Jorku, widzieliśmy już wcześniej. Czy to w 2008 roku, kiedy grając swój nieszablonowy tenis powstrzymał Nadala w półfinale US Open, czy też dwa lata później w Toronto, kiedy w kolejnych meczach zdmuchnął z kortu Nadala i Federera, czy też rok temu w Rzymie, kiedy stoczył na swojej najsłabszej nawierzchni morderczy bój z będącym w życiowej Novakiem Djokoviciem.
- Dziennikarze potrzebują wyjaśnień, żeby coś o tym napisać - tłumaczył Rafael Nadal zapytany przez "L'Équipe" o wielkoszlemowy triumf Szkota. - Ale naprawdę nie widzę różnicy w jego grze dziś i tej sprzed pół roku. Jeśli był w stanie regularnie grać w ćwierćfinałach turniejów Wielkiego Szlema, to był też w stanie taki turniej wygrać, droga nie jest daleka - skomentował Hiszpan.
Czeski trener pracę wykonał gdzie indziej. Gdyby nie on, Murray w tym finale by po prostu nie zagrał. Andy talent ma od zawsze i od zawsze był pod opieką najlepszych specjalistów od przygotowania fizycznego, którzy dbają, by to on miał przewagę nad rywalem w piątej godzinie pojedynku. Lendl spowodował jednak, że jego podopieczny nauczył się spotkania "przerzeźbiać". Wygrywać, gdy nie jest w najlepszej dyspozycji i gdy gra się najzwyczajniej nie układa.
- Mam wrażenie, że podczas US Open nie grałem już tak dobrze [jak podczas igrzysk w Londynie]. Ale grałem mądrze. Nie zawsze łatwo przychodziło mi znakomite serwowanie czy czyste uderzanie zza linii końcowej, ale znajdowałem drogę do zwycięstwa, nawet gdy nie grałem najlepiej. I to było najważniejsze - trzeźwo ocenia sytuację Murray.
Punkt zwrotny... kariery?
Oglądając ćwierćfinał nowojorskiej imprezy z Marinem Čiliciem można było doznać swoistego uczucia déjà vu. Trzy lata temu Murray także grał z Chorwatem na tym etapie turnieju i poniósł wówczas sromotną klęskę, na którą zanosiło się także i tym razem.
A jednak zdarzył się cud. Przegrawszy pierwszego seta i będąc na najlepszej drodze do przegrania drugiego, Szkot przestał narzekać na wszystko wkoło (wcześniej można było między innymi usłyszeć, jaki kort jest strasznie wolny i cały świat jest beznadziejny) i zabrał się do pracy.
Przysłowiowe "gryzienie kortu", zamiast wygłaszania kolejnych peror między punktami, przyniosło oczekiwany efekt. Oczywiście nie bez pomocy Čilicia, choć jest to kwestia drugoplanowa. Sam Szkot przyznaje, że wygrana w tym ćwierćfinale była kluczem do finalnego sukcesu: - Lepiej wykorzystywałem przerwy między gemami i punktami. No i oczywiście udało mi się odwrócić losy meczu z Čiliciem, który mógł potoczyć się zupełnie inaczej. To był punkt zwrotny - przyznaje tenisista z Dunblane.
Czy był to skutek któregoś z przemówień Lendla przed meczem, czy po prostu bał się tego, co "Czeska Bestia" zrobi mu w szatni, jeśli odpadnie z turnieju w takich okolicznościach? Nie wiadomo. Wiadomo jednak, że Murray zdał w tym ćwierćfinale bardzo trudny egzamin tenisowej dojrzałości, a przygotował go do niego właśnie Lendl.
Triumf zimnej kalkulacji
Obserwując kolejne występy Andy'ego Murraya w Nowym Jorku można było zastanowić się, jaką taktykę Szkot obierze w najważniejszych pojedynkach turnieju, przez które siłą rzeczy trzeba było przebrnąć. Efektowny, agresywny tenis jak w spotkaniu z Milošem Raoniciem, czy spokojne wyczekiwanie na błędy przeciwnika prezentowane w kolejnym meczu?
Odpowiedzi udzieliły... pogoda i porażka Rogera Federera. Zarówno w pojedynku z lubiącym uderzać mocno i płasko Tomášem Berdychem, jak i z szokująco źle radzącym sobie z podmuchami wiatru Novakiem Djokoviciem, idealnie sprawdziła się spokojna, rzetelna gra na przerzut bez szaleńczych ataków. Czwarty set finałowej konfrontacji z Serbem pozwala jednak postawić dwa ważne pytania: co by się stało, gdyby po drugiej stronie siatki stał Roger Federer lub Rafael Nadal i, co ważniejsze, czy wygrana w Nowym Jorku w ogóle coś zmieni w tenisowej hierarchii.
Przedostatnia partia finałowego pojedynku pokazała bardzo dużo. To w niej Murray grał najlepiej i w niej Djoković wzniósł się na swój najwyższy poziom. Efekt? Szkot długimi momentami nie miał w niej nic do powiedzenia. Uzasadnione jest więc podejrzenie, że Szwajcar czy Hiszpan (obaj mający grę przy wietrze w małym palcu) - kortowe bestie kochające grać o miejsce w historii i kolejne rekordy - postawiliby w finale znacznie trudniejsze warunki, czy wręcz go wygrali.
Pasywna gra, która sprawdziła w tym turnieju, nie wystarczy w znacznej większości pozostałych imprez w kalendarzu. Póki na tym polu nie zajdzie trwała zmiana, wygrane Szkota z największymi rywalami w kluczowych pojedynkach turniejów wielkoszlemowych wciąż będzie można policzyć na palcach jednej ręki.
Andy, czas dojrzeć
Nie chodzi tu nijak o umniejszenie jakości triumfu Murraya, stawianie gwiazdek czy cudzysłowu przy jego nazwisku na liście zwycięzców. Każdy z przedstawicieli "Wielkiej Trójki" ma na koncie wygrane turnieje wielkoszlemowe, w których tak naprawdę nie został sprawdzony czy grał zauważalnie słabiej niż podczas okresów swojej największej świetności. Jednak jedna wygrana, w pojedynku toczonym w fatalnych warunkach z przechodzącym "kryzys wiary" Djokoviciem, nie powinna mieć realnego wpływu na obraz rywalizacji Szkota z dominującą trójką. Federer, Nadal i Djoković doskonale znają smak takiego triumfu i nie zrobi on na nich żadnego wrażenia. Od lat sami zapowiadali, że Murray taki turniej wygra bo po prostu... musi.
- Myślę, że w ostatnich miesiącach dojrzałem mentalnie - komentuje brytyjski zawodnik, który także przyznaje, że presja związana z brakiem wielkoszlemowego zwycięstwa potrafiła negatywnie odbijać się na jego występach w innych częściach sezonu. - Wygranie Szlema było dla mnie tak ważne, że czasami rozmyślałem o kolejnym turnieju wielkoszlemowym, zamiast o kolejnym starcie czy pojedynku. Czuję teraz, że będę w stanie lepiej koncentrować się w czasie sezonu, nie błądzić myślami podczas turniejów. I wziąć więcej odpowiedzialności za swoje występy.
Zmiany w podejściu Szkota do tenisowego życia z pewnością będą zauważalne. I nawet jeśli nie zacznie seryjnie wygrywać ze swoimi bardziej utytułowanymi rywalami, to można się spodziewać, że porażki w pierwszych rundach z tenisistami pokroju Guillermo Garcíi, Kevina Andersona czy Aleksa Bogomołowa, pełne negatywnych emocji i kończone ze zwieszoną głową, ostatecznie odejdą w zapomnienie.
robert.paluba@sportowefakty.pl
Ja oceniam ten esej jako warsztato Czytaj całość