To była różnica klas. Zadziwiająca, jak na spotkanie dwóch tenisistek, z której każda ma na swoim koncie zwycięstwo w turnieju Wielkiego Szlema.
Z drugiej strony dominacja całkiem logiczna, bo triumf Emmy Raducanu w US Open cztery lata temu był jedynym takim wystrzałem dyspozycji Brytyjki w jej dotychczasowej karierze. A Iga Świątek ma już w dorobku pięć wielkoszlemowych skalpów. I kto wie, czy w Melbourne nie zmierza po szósty.
Jak dotąd Polka prezentuje tam znakomity tenis, jest jak maszyna, zaprogramowana na rozwalcowywanie kolejnych rywalek, której nic nie może wytrącić z równowagi.
ZOBACZ WIDEO: Aida Bella zrobiła karierę poza sportem. "Prawdziwe zderzenie z biznesem"
W sobotę nie była w stanie tego zrobić ani wysoka temperatura i palące słońce, ani sędzia dająca jej ostrzeżenie tuż przed rozpoczęciem spotkania, czy wreszcie jej rywalka.
Tak jak mówił komentujący ten mecz na antenie Eurosportu Dawid Olejniczak, wyglądało to tak, jakby Raducanu nie miała na to spotkanie planu "B". Czyli zamknąć oczy i uderzać z całej siły. A jeśli to nie zadziała, to Melbourne, mamy problem.
Nasza rodaczka postanowiła od początku wywierać presję na rywalce, bezlitośnie ganiając ją po korcie na Rod Laver Arena. I nawet spychana do obrony potrafiła natychmiastowo przejść do ataku, zostawiając Brytyjkę z pustymi rękami.
To, jaką dominację oglądaliśmy, oddają statystyki pierwszego i drugiego podania: tylko w pierwszym secie było to odpowiednio 92 i 83 procent u Świątek i 58 i 27 (!) u Emmy Raducanu. Winnery? 10-3. Nic więc dziwnego, że partia trwała dokładnie 31 minut.
A każdym gemem było też widać ogromną różnicę w przygotowaniu fizycznym obu tenisistek. To pięta achillesowa Raducanu, która nie dość, że od dawna zmaga się z kolejnymi problemami ze zdrowiem i regularnie ląduje na operacyjnym stole, to już w Melbourne doznała silnej reakcji alergicznej po spotkaniu z... mrówkami.
To zbyt dużo, by toczyć wyrównaną walkę z mającą dobry dzień Igą Świątek.
A coraz większe zmęczenie powodowało u niej kolejne błędy. I nawet tak spektakularne returny, jak w czwartym gemie drugiego seta, nie przynosiły jej ostatecznie punktów. Bo Polka była wszędzie. A na wspaniałe zagrania rywalki reagowała jeszcze lepszymi i robiła to jakby od niechcenia.
"Na jej miejscu można by się było załamać" - współczuła jej nawet na antenie Eurosportu Joanna Sakowicz-Kostecka.
I nawet trochę smutno, że ambitna 22-latka w drugim secie nie wygrała nawet jednego gema. Ale tu nie ma litości - nie w australijskim maratonie, gdy każda oszczędzona minuta jest na wagę złota.
6:1, 6:0. Tu nie trzeba już nic więcej pisać.
Tomasz Skrzypczyński, WP SportoweFakty