Trudno jednoznacznie ocenić ten sezon w wykonaniu Agnieszki. Czy było tak źle, jak to często rozpisywała się prasa? Czy było tak fatalnie, żeby od razu sugerować zmianę trenera? Czy Agnieszka faktycznie zatrzymała się w rozwoju?
Rozpoczęła go od ćwierćfinału w Sydney. Porażka po piekielnym boju ze znakomitą na początku sezonu Jeleną Dementiewą nastrajała optymizmem przed Australian Open. W Melbourne jednak krakowiance przytrafiła się wpadka w postaci porażki w pierwszej rundzie z Kateryną Bondarenko. Choć trzeba przyznać, że Ukrainka w pierwszej rundzie Wielkiego Szlema to zawodniczka bardzo niewygodna i wolały by jej uniknąć najlepsze tenisistki świata. A przecież później doszła do ćwierćfinału US Open, więc pokonanie Isi w Melbourne było wstępem, do tego co miało się wydarzyć później.
Było dziewięć przegranych ćwierćfinałów, których jednak nie można wrzucać do jednego worka. Wspomniany z Dementiewą wstydu jej nie przyniósł, bo przegrała z fantastycznie grającą Rosjanką sama grając bardzo dobrze. Potem w Paryżu swój tydzień miała Amelie Mauresmo, choć trzeba przyznać, że Polka z Francuzką rozegrała słaby mecz, na pewno gdyby zagrała na swoim normalnym poziomie, to nie przegrała by seta do zera nawet z rozpędzoną Mauresmo. Ale paradoksalnie jeszcze gorszy był ćwierćfinał w Indian Wells, mimo że Isia przegrała z Anastazją Pawluczenkową tylko 6:7, 4:6. Na tak grającą Polkę ciężko było jednak patrzeć, chaotyczna, poirytowana, wpatrująca się w swoje buty, bez życia, bez energii. Dinara Safina (Stuttgart) i Venus Williams (Rzym) były nie do ogrania w tamtym momencie, ale już Virginie Razzano (Eastbourne) jak najbardziej.
Ćwierćfinał Wimbledonu pokazał, że Isia chce się zadomowić w tej czołówce i jest coraz bliżej realizacji tego celu. Dziwna była porażka z Soraną Cirsteą w Los Angeles, Polka przecież kilka dni wcześniej zlała Rumunkę w Stanford. Ten mecz pokazał nieobliczalność współczesnego tenisa kobiecego. No i jeszcze Toronto i porażka z Marią Szarapową po całkiem dobrym spotkaniu.
Końcówka sezonu była popisem zmęczonej, zmagającej się z kontuzją ręki, z bandażem na plecach Agnieszki. Paradoksalnie wtedy Polka zaczęła grać najlepszy tenis w sezonie, a ćwierćfinałowy mecz z Dementiewą w Pekinie był jednym z najlepszych w jej karierze. Półfinały w Tokio i Linz oraz finał w Pekinie i Polka wróciła do czołowej 10. Jest zatem w tym samym miejscu, w którym była rok wcześniej.
Moim zdaniem pretensje może mieć do siebie tylko o dwa przegrane ćwierćfinały: z Pawluczenkową i Cirsteą. Nie było w tym sezonie jakiś koszmarnych upadków, nie było też wielkich wzlotów. Polka grała równo, regularnie dochodziła do ćwierćfinałów i moim zdaniem może być zadowolona z kończącego się sezonu. Na pewno Polka nie zatrzymała się w rozwoju, nie potrzebna jest jej zmiana trenera, obóz Radwańskich trzyma się dzielnie i na szczęście nie ulega presji dziennikarzy, którzy objawili się nam jako wszechwiedzący znawcy, ale bardzo często zmieniający zdanie. Owszem był to sezon bez fajerwerków, ale każda zawodniczka miewa słabsze momenty w swojej karierze. Jeżeli to ma być taki słabszy sezon w wykonaniu Agnieszki, to ja bardzo za niego dziękuję, bo wiele tenisistek po fantastycznym sezonie, w kolejnym zupełnie zapominało jak się gra w tenisa i znikało na zawsze. To jest bardzo dobra pozycja do ataku w przyszłym sezonie.
Isia teraz przejdzie operację prawej ręki, oczywiście jak wróci z Dausze. W stolicy Kataru Polka z pewnością wolała by nie wystąpić, choć tak mocno o to walczyła. I to jest jedna jedyna rzecz, której nie bardzo rozumiem. Jak nie ma się siły, to nawet pokusa wielkich pieniędzy, jakie zostały do zarobienia w ostatniej imprezie sezonu nie podziała. Isia do Moskwy jechać nie powinna. Paradoks polega na tym, że druga rezerwowa Masters, a właściwie nominalnie pierwsza, Wiera Zwonariowa również ma problemy zdrowotne. I taki był to właśnie sezon dla większości zawodniczek. Isia niczym się pod tym względem nie różni, także jest wyczerpana, znużona i najchętniej już by odłożyła rakietę na jakiś czas.
A ja wraz z nimi chcę, żeby ten sezon już przeszedł do historii, bo po US Open zrobiło się potwornie nudno. Mecze Isi z Dementiewą czy Marion Bartoli to tylko maleńki promyk nadziei na to, że tenis kobiecy może cieszyć oko przeciętnego kibica i że w przyszłości nie będą biły po oczach puste trybuny tak ogromnych hal, jak ta w Moskwie.