W tym artykule dowiesz się o:
Amerykanie czekali 24 lata, aby ich rodak znowu zdobył mistrzostwo świata strongman. Udało się to w 2006 Philowi Pfisterowi. To on na moment przerwał dominację Europejczyków, w tym Mariusza Pudzianowskiego, który najsilniejszym człowiekiem na świecie był pięć razy.
Dwanaście miesięcy przed sukcesem Pfistera bliski przerwania czarnej serii Amerykanów był Jesse Marunde. To w nim pokładano wielkie nadzieje. Siłacz urodzony na Alasce był jednym z kandydatów do przejęcia statusu gwiazdy po "Pudzianie". W 2005 r. został wicemistrzem świata. Niestety, dwa lata po największym sukcesie w karierze 27-latek zmarł.
Poznajcie tragiczną historię człowieka, który zaczynał od pracy poławiacza ryb, aż pewnego dnia wymarzył sobie, że będzie najsilniejszy na globie.
Niewiele brakowało, a Marunde nigdy nie zaistniałby w zawodowym sporcie. W młodości po prostu nie miał na to czasu. Już jako nastolatek pracował jako poławiacz ryb na Morzu Beringa. Z takiego sposobu życia zrezygnował, gdy poszedł na studia.
19-latek dopiero na uczelni zaczął realizować się w sporcie. Początkowo łapał wiele srok za ogon. Największe nadzieje wiązał z futbolem amerykańskim, ale przy okazji rywalizował w zapasach, siłowaniu na rękę, lekkiej atletyce oraz trójboju siłowym. Największe sukcesy święcił w ostatniej z tych dyscyplin.
Z czasem pojawiło się jeszcze podnoszenie ciężarów, w którym także wygrał wiele zawodów. Nadal jednak priorytetem był futbol amerykański, ale marzenia o grze w NFL poszły w kąt, gdy na świecie pojawiło się dziecko - ze związku z pierwszą żoną.
- Rzuciłem moją karierę w futbolu, aby przeprowadzić się do Sequim i być tatą. Bycie rodzicem jest ważniejsze od sportu - tłumaczył.
Marunde szybko znalazł sobie nową pasję, której oddał się w całości. Postanowił, że zostanie najsilniejszym człowiekiem na świecie. Taki tytuł gwarantowała tylko jedna dyscyplina - strongman.
Sukces przyszedł bardzo szybko. Był 2002 rok, Jesse miał 22 lata i właśnie zakwalifikował się na mistrzostwa świata. W ten sposób stał się najmłodszym Amerykaninem w historii, który dokonał tej sztuki. Niewiele brakowało, a dostałby się do finału. W swojej grupie zajął trzecie miejsce, zabrakło mu czterech punktów do Jarosława Dymka. Niedługo później pierwszy tytuł mistrza świata zdobył Pudzianowski.
Marunde zawziął się i nadal pracował nad sobą. Rok później dostał lekcję pokory, bo z powodu kontuzji szybko zakończył udział w MŚ. W 2004 roku zabrakło go na najważniejszej imprezie. Wrócił rok później. I to w wielkim stylu.
Gigant ze Stanów Zjednoczonych (mierzył 195 cm i ważył ponad 140 kg) na MŚ w Chinach w 2005 roku nie był zaliczany do faworytów. Zaczął jednak bardzo dobrze. W grupie kwalifikacyjnej zajął pierwsze miejsce. Prawdziwy test czekał go w finale.
Mariusz Pudzianowski, Jarosław Dymek, Janne Virtanen, Dominic Filiou. Wśród konkurentów nie brakowało wielkich nazwisk. Od początku jak burza szedł "Dominator", ale trwała zażarta walka o drugie miejsce. Dymek stracił szanse, gdy pod koniec zawodów doznał kontuzji. Marunde okazał się lepszy od Filiou i w ten sposób sięgnął po wicemistrzostwo świata.
Amerykanie zakochali się w 25-letnim zawodniku. Wróżono mu wielką karierę i nie zmienił tego nawet słaby występ na kolejnych mistrzostwach, gdy nie awansował do finału. Wciąż przecież był młody i przy odpowiednim treningu mógł w przyszłości być gwiazdą na miarę Pudzianowskiego.
Strongman z USA wiedział, że bez profesjonalnego podejścia nie ma co liczyć na mistrzostwo świata. Codziennie aplikował sobie mordercze treningi. Jego dieta robiła wrażenie. W magazynie "Men's Health" zdradził, jak wyglądają jego codzienne posiłki.
Kilkanaście surowych jajek, dziesięć filiżanek płatków zalewanych prawie czterema litrami mleka, filiżanka masła orzechowego, bażant smażony na oliwie, dwa rybne steki, trzy puszki tuńczyka, osiem marchewek, osiem ziaren groszka cukrowego, siedem filiżanek szpinaku, pięć jabłek, trzy banany, kiwi, dwie pomarańcze, kilka talerzy spaghetti, trzy ziemniaki oraz dwa wysokokaloryczne shake'i. Robi wrażenie, prawda? Do tego trzeba jeszcze dodać wiele odżywek i suplementów.
Marunde miał szczęście, bo zawsze mógł liczyć na wsparcie swojej żony. Callie poślubił w 2004 roku, a połączyła ich m.in. wspólna pasja. Ona także ma na koncie starty w zawodach strongwoman (jest również trenerką personalną). Wspólnie otworzyli siłownię, która stała się ich królestwem.
"Marunde Muscle" nie jest typową siłownią lub klubem fitness. Poza klasycznymi przyrządami są także sprzęty, z którego mogą korzystać strongmani. Po wejściu od razu rzucają się w oczy ogromne głazy, a także opony wielkości kanapy. W tle słychać dwa rodzaje dźwięków. Jednym jest odgłos ciężkiego żelastwa, a drugim jęki i krzyki ludzi, którzy wylewają siódme poty.
Dzięki takim warunkom Jesse mógł jeszcze lepiej przygotować się do kolejnych mistrzostw świata. We własnej siłowni spędzał każdą chwilę. Często odwiedzali go przyjaciele, aby popatrzyć, jak trenuje ich idol. Tak też było 25 lipca 2007 roku. To była środa. A środy zawsze były przeznaczone na trening typu squat.
Strongman miał szczegółowo rozpisany plan treningu. Kilkadziesiąt powtórzeń, łącznie do podniesienia kilka ton. Przyjaciele włączyli kamerę, aby to nagrać. Marunde wziął się do pracy, ale niedługo później doszło do tragedii.
W pewnym momencie Amerykanin zrobił sobie przerwę. Kompletnie wyczerpany położył się na ziemi, aby złapać oddech. Często tak robił, gdy trenował na maksimum możliwości. Jeden z przyjaciół podszedł do niego z butelką wody. Wtedy zauważył, że wicemistrz świata ma problemy z oddychaniem.
Od tamtej chwili wydarzenia potoczyły się bardzo szybko. Zadzwoniono po pogotowie i rozpoczęła się reanimacja. O życie sportowca najpierw walczyli koledzy, a potem sanitariusze. Defibrylator nie pomógł. Podobnie jak zastrzyk z adrenaliny. Marunde zmarł w miejscu, które stworzył i kochał. Okazało się, że doszło do zawału serca.
- Tłumaczę sobie, że po prostu Bóg potrzebował w niebie strongmana - mówi Sarge, przyjaciel Jesse.
Szybko zaczęło pojawiać się mnóstwo pytań. Rzadko bowiem się zdarza, aby u 27-latka doszło do ataku serca. Szczególnie że każdy, kto go widział przed śmiercią, mówił później, że czuł się znakomicie. Jednym z tropów była historia sprzed siedmiu lat.
Wielu kibiców sugerowało, że być może organizm Marunde nie wytrzymał wksutek stosowania sterydów. W 2000 roku siłacz przyznał się do posiadania dwóch zakazanych środków - sustanonu oraz nandrolonu.
Nigdy jednak nie przyznał się do ich stosowania. Po latach wypowiedział się na temat tamtej afery. Potwierdził, że miał wspomniane sterydy, ale kupił je dla swojego przyjaciela. Całą winę wziął na siebie, aby nie miał on z tego powodu problemów. Przy okazji po raz kolejny podkreślił, że nigdy nie stosował koksu.
Spekulacje miała przerwać sekcja zwłok. Tak też się stało. Atak serca nie był spowodowany stosowaniem sterydów. Okazało się, że 27-latek miał genetyczną wadę serca, kardiomiopatię przerostową, która często powoduje śmierć w młodym wieku.
Śmierć Marunde dla najbliższych była wielkim szokiem. Każdy, kto go poznał, miał o nim jak najlepsze zdanie.
- Spotkałem go w 2001 roku. Od razu stał się dla mnie dobrym przyjacielem. Każdego dnia kochał to, co robi. Bycie zawodowcem wymaga, aby trenować do granic możliwości i on tak właśnie robił - mówi przyjaciel Corey St. Clair.
- To był wielki, wręcz potężny mężczyzna. A jednocześnie niesamowicie uroczy. On i Callie tworzyli idealną parę - zdradza jeden z podopiecznych Marunde.
- On był łagodnym olbrzymem - wyjaśnia jego fenomen żona.
Nagła śmierć męża była wielkim ciosem dla Callie Marunde. Kobieta spodziewała się wówczas dziecka. Córka miała przyjść na świat za cztery miesiące. Jessica Joy nigdy nie zobaczyła ojca. Dzisiaj wychowuje ją inny strongman, bo Callie poślubiła Nicka Besta.