Wszystko zaczęło się dość przypadkowo dwa lata temu. Justyna Kowalczyk była na obozie w Zakopanem. Po jednym z treningów doświadczony przewodnik Jan Gąsienica-Roj zaproponował, że zabierze ją na Gerlach, najwyższy szczyt Tatr.
- Mój trener nie miał nic przeciwko. Byliśmy wtedy w takim okresie, że więcej robiliśmy dla duszy niż dla ciała. Zgodziłam się. Pogoda nam nie dopisała, ale było fajnie. Złapaliśmy od razu nić porozumienia z Jaśkiem. Od tamtej pory, jeśli tylko mamy chwilę wolnego, gdzieś się razem wybieramy - wyjaśniła.
Kowalczyk złapała bakcyla i od tego momentu bardzo często się wspina. Mistrzyni olimpijska z Soczi z największym przerażeniem wspomina wspinaczkę na Zadniego Mnicha.
- Tamtejszy zjazd jest najbardziej ekstremalny. Spuszczają cię 34 metry w przepaść. Masz świadomość, że od tej liny bardzo wiele zależy. Oczywiście one się nie rwą, ale jedna na milion... (śmiech). Lekki strach czuję też przy dużych trudnościach technicznych, kiedy kolejny krok wymaga czegoś nadludzkiego, kiedy trzeba się zawiesić na jednej ręce czy podciągnąć. Czuję, że mi się mięśnie trzęsą - przyznała.
Przez te dwa lata Kowalczyk zdobyła wiele tatrzańskich szczytów. Ostatnio udało jej się również przejść położony na Słowacji Koprowy Wierch. O tej wycieczce było głośno w mediach z powodu ubioru Polki. Kowalczyk miała na sobie adidasy i spódniczkę.
- To trochę przykre, że ludzie tak komentują, nie znając mojego poziomu wytrenowania. Tak naprawdę zarówno buty, jak i cały ubiór (łącznie ze spódniczką) to rzeczy z najwyższej półki, przeznaczone właśnie do biegania po górach. A ja właśnie to robię - zaznaczyła.
Kowalczyk przyznała, że apetyt rośnie w miarę jedzenie. Nie ma jednak specjalnego "ciśnienia", aby zdobyć Mont Blanc czy Mount Everest.
- Chcę działać krok po kroku, ale najpierw mam jeszcze kilka innych rzeczy, które muszę zrobić. Tu nie chodzi o myślenie w kategoriach osiągnięć. Nie zależy mi na Koronie Tatr ani niczym takim. Wolę mieć na koncie po prostu fajne górki i mieć świadomość, że świetnie spędziłam czas - powiedziała.
Królowa polskich nart nie jest pewna, jak jej organizm zachowywałby się na tak dużych wysokościach.
- Kto wie, może jeżeli byłoby mi dane wejść kiedyś na pięciotysięcznik, okazałoby się, że to ma jednak więcej minusów niż plusów? Może mój organizm by sobie z tym nie poradził? Wątpię, ale to też może się zdarzyć. A może mi będzie za zimno w ręce, które wiecznie odmarzają? - stwierdziła na koniec.
ZOBACZ WIDEO #dziejesiewsporcie: Murray jak Beckham! Gwiazdor tenisa strzelił kapitalnego gola