Lubię wspominać polskie skoki narciarskie sprzed eskalacji formy Adama Małysza. Większość kibiców dopiero zgłębiała tajniki tej dyscypliny sportu. Dzieciaki w szkole chwaliły się znajomością trudnych nazw miejscowości, w których znajdują się obiekty Turnieju Czterech Skoczni, a sukcesem Biało-Czerwonych był już awans któregoś z "naszych" do drugiej serii. To pokazuje, jak wiele zmieniło się w tej kwestii w wykonaniu reprezentantów Polski. Teraz po pierwszej odsłonie konkursu nikt już nie pyta "czy Polacy dalej skaczą?" tylko raczej, "ilu?" i "czy któryś jest w pierwszej dziesiątce albo na podium?".
Pamiętam wywiad z naszym późniejszym dwukrotnym mistrzem olimpijskim i mistrzem świata, który przeprowadziłem przed sezonem 2010/2011. Kiedy poinformował mnie, że planuje zająć miejsce w pierwszej dziesiątce klasyfikacji generalnej Pucharu Świata, uśmiechnąłem się, nawet z nutką pobłażliwości. W końcu w poprzednim sezonie nie uplasował się nawet w dwudziestce. Mnie i podobnym niedowiarkom Stoch utarł nosa kilka miesięcy później, trzykrotnie stając na najwyższym stopniu podium - w Zakopanem, Klingenthal i Planicy. Ten sezon był przełomowy, zawodnik z Zębu zajął ostatecznie 10. lokatę i powoli przejmował schedę po jednym z największych polskich sportowców ostatnich lat.
Teraz zajęcie miejsca poza podium czy pierwszą piątką czasem określane jest słowem "porażka", a kilka konkursów z rzędu bez odniesienia znaczącego sukcesu traktuje się, jako obniżkę formy, którą w pośpiechu trzeba odbudować, jeśli chce się myśleć o końcowym triumfie. Bywa, że kapryśność sędziów i pogody, niuanse rządzące tym sportem, interesują niewielu. Tymczasem Polacy pokazywali wielokrotnie, że parę nieudanych konkursów nie przesądza o losach całego sezonu. W przypadku Stocha słaby początek cyklu Pucharu Świata wydaje się wręcz... wskazany. Oczywiście pół żartem, pół serio, jednak statystyki zdają się przyklaskiwać temu stwierdzeniu.
Najlepsze sezony Pucharu Świata lidera kadry Kruczka zaczynały się od nie najlepszych, można by rzecz - kiepskich wyników. W 2012 roku w Lillehammer Stoch zajął 30. miejsce, a w drugim konkursie nawet nie punktował, żeby ostatecznie zostać sklasyfikowanym na trzeciej lokacie. Było jasne, że w kolejnym sezonie nasz mistrz będzie potrzebować punktów od samego początku, jeśli chce poprawić wynik, tymczasem zaczęło się od... 37. pozycji w Klingenthal. Później 10., 20. i 18. miejsce w Kuusamo i Lillehammer wystarczyło, aby niektórzy niecierpliwcy przekreślili szanse naszego skoczka. To na szczęście nie przeszkodziło mu w odniesieniu ostatecznego, pięknego triumfu. Warto przypomnieć, że świetny start sezonu 2011/2012 (czwarta lokata) zakończył się wysokim miejscem, jednak poza podium - Stoch finalnie był piąty.
U Macieja Kota początek wydaje się nie grać roli, podobnie u Piotra Żyły, Jana Ziobry, Dawida Kubackiego oraz innych skoczków. Pamiętne premierowe zwycięstwo Krzysztofa Bieguna dwa lata temu nie pociągnęło za sobą kolejnych, co po raz kolejny uświadamia, że jednorazowy triumf niewiele może zdziałać. Tak samo, jak nie musi przeszkadzać kilka konkursów zakończonych na nieco odleglejszych lokatach. Jak w każdym sporcie liczy się bowiem osławiona przez licznych ekspertów - powtarzalność, na którą składa się mnóstwo innych czynników.
Trudno powiedzieć, na ile można brać przedstawione tendencje na serio, a na ile to tylko płonne minianalizy pod "publiczkę" zakochaną we wszelakich statystykach. Trzymajmy więc kciuki za świetne starty Biało-Czerwonych. Jednak jeśli Kamil Stoch w pierwszych konkursach nie zaprezentuje się świetnie, ciche odetchnięcie z ulgą może się okazać prorocze. Przyjemnych wrażeń!
[b]Dawid Góra
Zobacz także: Łukasz Kruczek: praca z Małyszem nie była dla mnie łatwa
[/b]