Marek Bobakowski, WP SportoweFakty: 19 lat minęło...
Ireneusz Mazur: ...jak jeden dzień.
Czyli wie pan, w sprawie jakiej rocznicy dzwonię?
Mam na swoim koncie setki, tysiące meczów. Jednak jest wąska grupa takich pojedynków, o których mogę ze szczegółami opowiadać nawet w nocy, wybudzony z głębokiego snu. Spotkanie inaugurujące naszą przygodę z Ligą Światową, rozegrane 15 maja 1998 roku w rosyjskim Lipiecku, do takich należy.
ZOBACZ WIDEO Kochanowski jak Milik. "Naszym celem jest złoto MŚ juniorów"
[b]
Miał pan młody zespół, złożony głównie z ludzi, który rok wcześniej wygrali mistrzostwo świata juniorów. Jak odbieraliście wówczas możliwość gry w Lidze Światowej?[/b]
To była taka siatkarska wyprawa na księżyc. Ligę Światową do tej pory obserwowaliśmy na antenach zagranicznych kanałów, przecież polska telewizja nie transmitowała tych rozgrywek. Czasami udało się gdzieś złapać sygnał i chłonęliśmy grę najlepszych na świecie. Te zawody były w sferze naszych marzeń. Kiedy więc stało się jasne, że zadebiutujemy w tej elicie, nie ukrywam, że były z jednej strony: radość i chęć sprawdzenia się, z drugiej: obawa przed kompromitacją.
Zwłaszcza, że trafiliście do grupy z Rosją, Brazylią i Jugosławią.
No właśnie. Realnie patrząc na siłę zespołów, nie mieliśmy szans na wygraną. Niektórzy mówili nawet, że nie uda się zdobyć seta. Przypomnijmy, że średnia wieku w naszej ekipie wynosiła mniej więcej 21 lat. Byliśmy totalnymi żółtodziobami, i sportowo, i mentalnie. Owszem, mieliśmy na swoim koncie wszystkie możliwe medale z kategorii młodzieżowych. Ale to przecież nie to samo, co dorosła siatkówka.
Pierwsze dwa sety tego inauguracyjnego meczu przegraliście już na poziomie psychiki?
Myślę, że tak. Zespół był stremowany. Ci młodzi chłopcy zawsze marzyli, aby zagrać w takim meczu, z takim rywalem, ale jak wyszli na parkiet i spojrzeli w oczy tym gladiatorom, to nogi się pod nimi ugięły. Często tak jest, że marzysz o czymś całe życie, ale jak w końcu to dostajesz, to jesteś brutalnie sprowadzony na ziemię. I wtedy boli.
To była dla Was "siatkarska matura"?
Bingo. Trafił pan w punkt. Dodam, że nie taka matura, z jaką mamy do czynienia teraz. To była taka przedwojenna "duża matura".
Po dwóch setach przegranych dość łatwo do 11 i 7 (wówczas grało się do 15 wygranych punktów - przyp. red.) Rosjanie poczuli się zwycięzcami. To ich zgubiło?
Nie tylko na parkiecie poczuli, że wygrali ten mecz. Jak się później dowiedzieliśmy, w III secie przy prowadzeniu 10:7 lub 11:7, rosyjska telewizja... zakończyła relację live z tego meczu. Ktoś z wydawców programu uznał, że wynik spotkania jest przesądzony i podjął taką decyzję.
Kibice też byli przekonani, że to już koniec. Zaczęli wychodzić z hali.
Kibiców to zbyt wielu nie było. Ot, typowo rosyjska hala, w której głównie zasiedli żołnierze ściągnięci z koszar. Poza tym było ciemno, cicho i zimno. Nieprzyjemnie. A w połowie III seta rzeczywiście niektórzy wojskowi wyszli. Może musieli wracać do swoich jednostek?
Nagle nastąpił przełom. 17:16 w III secie, a potem 15:12, 15:11 i sensacja stała się faktem. 3:2! Co pana zdaniem przesądziło o takiej odmianie?
Trudno powiedzieć. Nie szukałbym jednej akcji, sytuacji, czy jednego zdania, którym do nich dotarłem. Z piłki na piłkę po prostu graliśmy lepiej, nie popełnialiśmy prostych błędów, opanowaliśmy drżenie rąk. Poza tym wyróżniłbym Marcina Prusa. On nie tylko wyróżniał się fryzurą, ale i siatkarskim ADHD. Wszędzie go było pełno, walczył, pobudzał, stworzył fundament pod wygraną.
Po meczu podobno nasłuchał się pan od Giennadija Szypulina, ówczesnego selekcjonera ekipy rosyjskiej.
Nie, to nie było tak. Szypulin - podobnie, jak ja - w 1998 roku przejął kadrę narodową. Dla niego więc to spotkanie nie było kolejnym na liście, a miało dość poważne znaczenia. Słyszałem, jak po meczu mówił do dziennikarzy: "można przegrać, ale nie z juniorami z Polski".
Zabolało?
W pierwszym momencie tak. Jednak później okazało się, że Rosjanie to bardzo gościnni ludzie. Obie reprezentacje bardzo długo w hotelu się... Jakby to powiedzieć... Jednały.
Mogę się tylko domyślać. Ale podróży z Moskwy do Lipiecka panu nie odpuszczę, co tam się działo? Legendy krążą o tym locie.
Ha, ha, ha. Działo się, działo, rzeczywiście. Wylądowaliśmy w Moskwie i musieliśmy tak z 1,5 km iść do kolejnego samolotu. Nie było podstawionego autobusu. Trzeba było wziąć cały sprzęt na plecy i szybko się przemieścić, aby nam nie odleciał. Kiedy doszliśmy na miejsce zobaczyliśmy coś dziwnego. To absolutnie nie była maszyna przypominająca dzisiejsze samoloty cywilne, które znamy choćby z podróży wakacyjnych. Przypuszczam, że to był wojskowy transportowiec.
Na wygody nie można było więc liczyć?
Proszę uwierzyć, że wygody były ostatnią rzeczą, o jaką się martwiłem. Lecieliśmy z sędziami, Rosjanami. Nie odpowiedzieli na nasze powitanie, "sztywni goście" - pomyślałem. Jakże się ich zachowanie zmieniło, jak przyszedł do nas pilot. Wyciągnęli butelkę alkoholu, wypili po kolejce, pilot również, a jakże!, a potem usiedli z tyłu maszyny i pełnymi szklankami chłonęli kolejne butelki.
No cóż, Rosja...
Tak, ale myślę, że to był dla nich sposób na przetrwanie. Jak zobaczyłem miejsca, na których mamy siedzieć i pasy, które miały nas chronić, załamałem się. Pasy przypominały te z Fiata 126p. Takie parciane, pamięta pan?
Jasne, że tak. Uczyłem się jeździć na "maluchu", więc poznałem ten samochód dokładnie.
Otóż właśnie takie pasy były w tym samolocie. I to na dodatek zapinane tylko na wysokości bioder. Przypuszczam, że nie spełniały żadnych atestów.
Kto by się atestami przejmował, skoro pilot na oczach pasażerów wychylił szklankę czystej?
Trzeba mu jednak oddać, że przetransportował nas do Lipiecka bezpiecznie, a wylądował wręcz aksamitnie.
Musieliście mieć wielkie oczy.
Ja miałem, jak dynie. A to dlatego, że źle znoszę podróże lotnicze. Mam z tym lekki problem.
Kiedy do pana dotarło, że to spotkanie przejdzie do historii polskiej siatkówki?
Pamiętam, że kilka tygodni później zostałem zaproszony do jednej z rozgłośni radiowych i tam brałem udział w długiej, nocnej audycji. Moim zadaniem było również odbieranie telefonów od Słuchaczy. Bez przesady, przeprowadziłem setkę miłych rozmów. Dzwonili młodsi, ale też i starsi, babcie, dziadkowie, którzy łamiącym głosem gratulowali. Dla nich każdy triumf nad Rosją ma podwójne znaczenie. Byłem niezwykle wzruszony, łzy napływały mi do oczu. Wtedy zrozumiałem, że dokonaliśmy czegoś wielkiego.
[b]
Była dodatkowa premia finansowa?[/b]
Nie. W Lidze Światowej zasady były jasne: 500 dolarów za wygrane spotkanie, 250 dolarów za porażkę. Na głowę. Po każdym meczu kierownik zespołu odbierał w kopercie pieniądze i dzielił w szatni. Dla tych młodych zawodników to było również coś nowego, coś zaskakującego.
Pewnie, że tak. Za 500 dolarów można było od razu zrobić porządne zakupy dla dziewczyny, rodziny.
No właśnie. Bardzo się z tego cieszyli. Pamiętajmy, że w tym czasie polska siatkówka dopiero zaczynała drogę na szczyt. I sportowo, i organizacyjnie odstawaliśmy od najlepszych. Zawodnicy nie zarabiali wiele w klubach. Dla nich każdy grosz się liczył. A na boisku walczyli o to, aby zainteresowała się nami telewizja, media. Abyśmy wyszli z roli "sportu świetlicowego".
Co się doskonale udało i teraz - w 2017 roku - nie można sobie wyobrazić Ligi Światowej bez Biało-Czerwonych. Jakie ma pan oczekiwania wobec zespołu i debiutującego selekcjonera, Ferdinando De Giorgiego?
Z jednej strony jestem kibicem i oczekuję samych zwycięstw. Na całe szczęście cały czas płynie we mnie trenerska krew i głos rozsądku mówi, że Ligę Światową zawsze traktuje się jako poligon doświadczalny. A w sezonie debiutu na ławce trenerskiej, to już w ogóle. Dlatego moim zdaniem powinniśmy znaleźć złoty środek. Kibice, telewizja, sponsorzy, ale i nasza pozycja w światowym rankingu muszą gwarantować minimalny, przyzwoity poziom poniżej którego nie można nam zejść. Jednocześnie, świat się nie zawali, jak nie wygramy całych rozgrywek, czy nie zdobędziemy medalu. Przecież docelowo myślimy o mistrzostwach Europy, które odbędą się na przełomie sierpnia i września w naszym kraju.
Oglądaj siatkówkę mężczyzn w Pilocie WP (link sponsorowany)