W trakcie kariery pływackiej Mateusz Szot zdobył ponad sto medali, a jego największym sukcesem był brązowy medal na Ogólnopolskiej Olimpiadzie Młodzieży. Reprezentował barwy jednych z najlepszych polskich klubów pływackich, Juvenii Wrocław, a potem WKS Śląska Wrocław. Choć dość szybko zdecydował się zakończyć karierę, to pozostał blisko pływania, pracując jako instruktor, a także reprezentując Polskę w międzynarodowych zawodach dla amatorów. Traktował je nie mniej poważnie niż podczas zawodniczej kariery i wciąż codziennie mocno trenował na basenie.
W maju 2022 przygotowywał się właśnie do startu w mistrzostw Europy w Rzymie w rywalizacji trenujących amatorów, gdzie miał dużą szansę na medal. Zawody mastersów (amatorów wyczynowo uprawiających sport) cieszą się coraz większą popularnością, a poziom nie jest dużo niższy niż w przypadku zawodowców.
Marzenia przerwało tragiczne zdarzenie, do którego doszło 18 maja 2022 roku.
To był słoneczny, ciepły dzień. Mateusz od rana wyruszył do pracy razem ze swoim tatą, któremu od ponad roku pomagał dorywczo przy remontach dachów. To był jego sposób na dorobienie w okresie pandemii i zamknięcia basenów. Na pracy dekarza znał się całkiem dobrze, bo robił to od roku, a poza tym miał dobrego nauczyciela. Tego dnia zdarzyło się jednak coś, na co nikt nie był przygotowany.
- Pracowaliśmy na rusztowaniach po przeciwnych stronach dachu. Nagle z drugiej strony domu usłyszałem dziwny dźwięk, podobny do charczenia. Po chwili zobaczyłem syna leżącego pod rusztowaniem, próbującego sięgnąć po telefon. Wtedy jeszcze nie wiedziałem, że właśnie zmieniło się życie mojej rodziny - mówi ojciec Mateusza, Piotr.
ZOBACZ WIDEO: Ludzie Królowej #5. Konrad Bukowiecki: Kończyłem karierę kilkadziesiąt razy
Do dziś nie wiadomo, co dokładnie się stało. Na ścianie, przy której pracował Mateusz, nie było nikogo innego. Rusztowanie zostało poprawnie rozstawione, a po wypadku nie zauważono żadnych usterek.
Mateusz dobrze pamięta swoje dzieciństwo i wszystko, co zdarzyło się wcześniej. Dzień wypadku jest jednak czarną plamą, a pierwsze wspomnienia ma dopiero z przebudzenia w szpitalu.
- To musiał być nieszczęśliwy wypadek. Może Mateusz się zagapił, może się potknął. Tego już nigdy się nie dowiemy. Wiadomo, że upadł z wysokości około 3-5 metrów, a głową musiał uderzyć o kostkę brukową - opowiada mama, Renata Szot. Na co dzień jest pracownikiem administracyjnym w jednym z wrocławskich szpitali. Ona o wypadku dowiedziała się telefonicznie od męża, a swojego syna zobaczyła dopiero na oddziale.
Początek nie zapowiadał koszmaru
Mateusz do karetki został wniesiony na noszach. Tuż po wypadku ruszał rękami i nogami. Na izbie przyjęć czuł się na tyle dobrze, że zdołał nawet z pamięci podać swój PESEL i numer dowodu osobistego.
Chwilę później zaczął wymiotować, a jego stan zaczął się pogarszać. Badanie tomografem komputerowym wykazało pęknięcie podstawy czaszki, wieloodłamowe złamanie kręgów na odcinku piersiowym i lędźwiowym, złamanie łopatki, żeber, a co gorsza także obrzęk mózgu.
Konieczna była natychmiastowa trepanacja czaszki w celu usunięcia krwiaka z mózgu, a chwilę później także stabilizacja kręgosłupa.
Mateusz został wprowadzony w stan śpiączki, a lekarze nie mieli dobrych wiadomości.
- Usłyszeliśmy, że jeśli przeżyje najbliższych siedem dni, to uda się go uratować. Szanse nie były jednak zbyt duże ze względu na odniesione obrażenia - dodaje mama byłego pływaka.
Niestety pesymistyczne prognozy potwierdziły się szóstej doby. Stan nagle zaczął się pogarszać, a pacjent mógłby umrzeć, gdyby nie czujność zaprzyjaźnionych pielęgniarek, które w porę zauważyły niepokojące objawy. Krwiak był już tak duży, że mózg dosłownie przestał mieścić się w czaszce. Konieczna była kolejna operacja i końskie dawki leków. Na szczęście po kilku dniach stan zaczął się poprawiać.
Po chwili dostali kolejny cios
- Radość nie trwała długo, bo lekarze cały czas rysowali przed nami czarne scenariusze. Mateusz do końca życia miał być rośliną. O poruszaniu się w ogóle nie było mowy. Słyszeliśmy, że będzie głuchy i nie będzie widział - dodaje mama.
Wszystko z powodu bardzo dużych zmian niedokrwiennych w prawej półkuli mózgu.
Ostatecznie pacjenta udało się wybudzić dopiero pod koniec czerwca, po blisko półtora miesiąca w śpiączce. Stan był kiepski. Mateusz schudł ponad 20 kilogramów i nie był w stanie mówić.
Na szczęście rodzice i narzeczona nie mieli zamiaru się poddać.
W lipcu jego stan poprawił się na tyle, by mogła rozpocząć się walka o powrót do sprawności. Szybko pojawiły się jednak kolejne przeszkody. Miesięczny pobyt w specjalistycznej klinice Votum w Krakowie kosztował 30 tysięcy złotych. Część kosztów udało się pokryć ze zbiórki przeprowadzonej za pośrednictwem fundacji Równik. Po dwóch miesiącach rodzice przewieźli syna do wrocławskiej kliniki Vratislavia Medica, gdzie leczenie było tylko niewiele tańsze - około 26-27 tysięcy złotych miesięcznie.
To gigantyczne kwoty, biorąc pod uwagę, że po wypadku Mateusz otrzymuje rentę 1500 złotych. Pieniądze z trudem wystarczają na pokrycie wydatków na leki, których do dziś zażywa 10 dziennie. Bez nich nie byłby w stanie kontynuować rehabilitacji.
Leczenie kosztuje majątek
Na szczęście od września udało im się załapać na sześciomiesięczne leczenie na koszt NFZ. Od czerwca tego roku znów jednak muszą radzić sobie sami, bo pula darmowych zabiegów została już wyczerpana. Tym razem Mateusz przebywa już w domu, dzięki czemu udało się zmniejszyć koszty rehabilitacji do 15 tysięcy złotych miesięcznie. Na leczenie syna rodzice w ciągu roku wydali już grubo ponad sto tysięcy złotych. O przyszłości nie chcą zbyt wiele mówić. On jest dekarzem, ona pracownikiem administracyjnym w szpitalu. Choć syn wymaga stałej opieki, to koszty leczenia nie pozwalają, by któreś z rodziców mogło zrezygnować z pracy.
O przerwie w rehabilitacji nie ma mowy, bo postępy Mateusza robią wrażenie. To one napędzają całą rodzinę.
- W styczniu Mateusz zadzwonił do mnie i po raz pierwszy od wypadku powiedział "cześć mamo". Nie byłam w stanie odpowiedzieć, bo popłakałam się ze szczęścia. Przez pierwszych siedem miesięcy po wypadku nie był w stanie wydusić z siebie choćby słowa. Dziś mówi już całkiem dobrze, choć czasem zbyt szybko, przez co trudno go zrozumieć - dodaje Renata Szot.
Marzenie o chodzeniu
Problemów do rozwiązania wciąż jest jednak bardzo dużo. Obrzęk prawej części mózgu doprowadził do paraliżu lewej części ciała. To z kolei uniemożliwia normalne poruszanie się.
- Potrafię już kręcić lewą ręką, ale przy chodzeniu trzeba mnie przytrzymywać. Dobrym treningiem jest codzienne wchodzenie po schodach na trzecie piętro. Nie mam jednak innego wyjścia, bo w moim bloku nie ma windy. Taki trening zajmuje mi 10-12 minut. Liczę, że już niedługo będę w stanie zrobić to zupełnie samodzielnie - przyznaje Mateusz, który przez cały czas normalnie uczestniczy w naszej rozmowie.
Na spokojnie opowiada o swoim stanie zdrowia i z uśmiechem snuje plany na przyszłość. Nie ma też problemu, by wrócić wspomnieniami do czasu, gdy nie mógł jeszcze mówić. - Jak to jest nie móc się odezwać? Po prostu przejeb... - dodaje, a po chwili nikt nie wie, czy śmiać się, czy płakać.
Samodzielne wchodzenie na trzecie piętro to jednak nie koniec jego ambitnych planów, a kolejne pomysły Mateusza mocno zaskakują jego rodziców. Mowa choćby o powrocie do pływania, co dla ludzi z boku jeszcze niedawno wydawało się zupełnie niemożliwe.
Nawyki z kariery pływackiej pozostały, więc mimo niedowładu były instruktor jest w stanie przepłynąć nawet 200 metrów podczas jednego treningu. I to używając tylko prawych ręki i nogi.
Rzucił rodzicom wyzwanie
- Pewnego dnia rzucił pomysł wyjazdu na jezioro powstałe na terenie starej kopalni. Chciał spróbować swoich sił w otwartym akwenie - opowiada ojciec. - To było szaleństwo, ale spełniliśmy jego życzenie. Dziś pływa tam regularnie. Ostatnio zaskoczył nas pomysłem wejścia po schodach na 40. piętro największego wieżowca we Wrocławiu - Sky Tower. Tym razem musieliśmy go nieco powstrzymać, ale obiecaliśmy, że za miesiąc spróbuje - dodaje.
Miłość do pływania nie może dziwić, bo były zawodnik jest związany z tą dyscypliną już od ponad 22 lat. Na zajęcia nauki pływania został zapisany po tym, gdy jako 4-latek topił się w pobliskim stawie. Od tamtego czasu woda stała się sensem jego życia.
Teraz najważniejsze jest jednak to, że Mateusz jest w stanie coraz więcej rzeczy robić samodzielnie. Największą ulgę przyniosła umiejętność przejścia z łóżka na wózek i ubrania się. Dzięki temu może zostać samodzielnie w domu, gdy rodzice idą do pracy. Ostatnio samodzielnie zdołał także upiec ciasto w Thermomiksie. Pływak ponownie "nauczył się " także używać kawiarki.
Wyjazd na 3-4 godzinną rehabilitację do ośrodka, kolejne zajęcia w domu, praca z neurologopedą, akupunktura, wyjazdy do komory normobarycznej czy na basen - tak wygląda codzienność Mateusza Szota.
Chce pojechać na igrzyska
On sam nie zamierza się poddawać i cały czas napędza rodzinę do wynajdywania nowych sposobów na odzyskanie sprawności.
- Wierzę w siebie i jestem przekonany, że będę sprawny. Chcę wrócić do jazdy samochodem i liczę, że niedługo będę mógł wrócić do pracy jako instruktor pływania. Cieszę się z każdego postępu. W ostatni weekend spróbowałem chodzenia przy pomocy chodzika. Na rehabilitacji spotykam wielu ludzi w podobnej sytuacji i staram się zarażać ich dobrą energią - dodaje Mateusz.
Jego gigantycznej motywacji nie złamał ani uraz, ani rozstanie z wieloletnią narzeczoną, która bardzo pomogła mu w pierwszych miesiącach po wypadku.
Na samotność nie narzeka, bo niedawno rodzice wprowadzili się do jego mieszkania. Wszyscy są przekonani, że tylko na jakiś czas.
Potem wszystko ma wrócić do normy.
- W 2028 roku zamierzam wystartować w pływaniu na igrzyskach paraolimpijskich. Budzę się z tym marzeniem każdego dnia – dodaje pływak.
Mateusz Puka, dziennikarz WP SportoweFakty
Czytaj więcej:
Tajner: Nie traktuję tego w kategorii walki na śmierć i życie
Dostaje pytania o Rosjanina. Polak poirytowany