Mateusz Skwierawski, WP SportoweFakty: Za pierwszą pensję w Legii kupił pan srebrnego Opla Astrę?
Artur Boruc: Oj, nie. Dosyć długo musiałem na niego zbierać. Po zdaniu prawa jazdy wypożyczyłem za to seledynowego Seata Cordobę i pojechałem do Siedlec pokazać się na osiedlu. Mocno mi się wtedy budżet uszczuplił. Dostałem całkiem spory mandat. Za prędkość, ale też wyprzedzałem na wiadukcie. Drogówka ściągnęła mnie lizakiem. Akurat w tamtym miejscu często stał patrol, ale nie zdawałem sobie z tego sprawy, bo wcześniej nie poruszałem się autem. Taryfy ulgowej dla mnie nie było, nikt mnie nie poznał, bo nikt mnie nie znał. To były moje początki w Legii.
A od czego zaczęła się miłość do tego klubu?
Od niesnasek na podwórku. Część kibiców z mojego osiedla w Siedlcach była za Widzewem, część za Legią. Wybieraliśmy drużyny, którymi chcemy być w zwykłych gierkach na ulicy. Słowne utarczki zdarzały się bardzo często i to też bardzo zbliżyło mnie do Legii.
Tylko słowne?
Większych przepychanek nie pamiętam. Ale kojarzę pierwszy mecz przy Łazienkowskiej - poszliśmy z kolegami na wagary i przyjechaliśmy na stadion. Pozwoliliśmy sobie na nieco więcej, być może dlatego nie pamiętam, z kim Legia grała.
Pana przejście z Siedlec do Legii w 1999 roku musiało być sporym wydarzeniem w domu rodzinnym.
Zacząłem zarabiać jakieś pieniądze, co było dużym zastrzykiem dla mojej rodziny. Każdy liczył się z tym, że skoro syn trafił już do Legii, to róże będą leżały w przedpokoju codziennie. Rzeczywistość to trochę zweryfikowała. Pieniądze, które zarabiałem, były przyzwoite na tamte czasy, ale moje życie zmieniło się na tyle, że jeżeli mogłem sobie na coś pozwolić, to po prostu to robiłem.
Dało się zaszaleć po wypłacie?
Moja pierwsza umowa podpisana w 1999 roku składała się z dwóch części: z tak zwanego kontraktu na 2000 tysiące złotych plus pensji, około 1700 złotych miesięcznie. Nie wiem, dlaczego tak to było podzielone.
Ale dobrze zapamiętał pan dzień podpisania kontraktu.
Wszystko było dogadane, miałem tylko przyjechać z Siedlec złożyć podpis, jednak w
mojej rodzinie nie mieliśmy samochodu, dlatego znalezienie kogoś, kto jedzie do Warszawy, było sporym sukcesem. Wujek wymyślił, że przywiąże sznurkiem fotel na pace swojego żuka. Z przodu nie było już miejsca. Jechaliśmy półtorej godziny, wujek zaparkował przed stadionem, poszliśmy do klubu i podpisałem kontrakt.
Nie wstydził się pan?
Absolutnie nie, czułem się fantastycznie. Detale nie miały dla mnie znaczenia, chciałem się po prostu dostać do Warszawy.
Ale zanim to wszystko, skąd Legia się o panu dowiedziała?
Pojawiłem się na testach, chyba tak to można nazwać. Kilku zawodników z całej Polski zjechało do Warszawy. Zagraliśmy sparing z drugą drużyną Legii i wtedy chyba zaznaczyłem swoją obecność. Po tym meczu zaprosili nas, tę zbieraninę zawodników, na obóz i polecieliśmy na Sycylię. Wtedy też pierwszy raz leciałem samolotem, niesamowite przeżycie. Od razu pomyślałem - warto by się tutaj zaczepić. We Włoszech graliśmy mecze, najwyraźniej wyszły mi całkiem nieźle, skoro koniec końców wylądowałem w Legii.
Co było dalej?
Pogoń chciała za mnie dużo więcej pieniędzy, a dla mnie była to szansa, której nie mogłem zaprzepaścić. I wtedy pomogła moja mama. Trochę ten transfer "wychodziła", chyba nawet na kogoś nakrzyczała.
Miał pan w Warszawie kompleksy?
Trochę wstydziłem się wielkich postaci w drużynie, o których słyszałem, czy oglądałem w telewizji. Na początku byłem w drugim zespole i z "jedynką" przecieraliśmy się w ówczesnych barakach. Czułem się dość skrępowany. Marcin Muszyński, też bramkarz, dużo mi na początku pomagał. Trzymaliśmy się w trójkę z Adamem Więckowskim. Sporo razem przeżyliśmy. Zrobił się bardzo fajny klimat.
Torwar zapadł mi w pamięci. Mieliśmy tam "dożywianie". Legia oferowała wtedy obiady i dosyć często z tego korzystaliśmy. Na pewno mam sentyment do ulicy Kinowej. Wynająłem tam pierwsze mieszkanie, kawalerkę. Tuż obok miałem Pizze Hut, często tam zaglądałem. Ten okres był bardzo beztroski. Zdarzyło się pójść na Stadion Dziesięciolecia na zakupy, po jakieś płyty. Podróże komunikacją miejską też miały swoje uroki. Zarzucałem torbę na ramię i wsiadałem do autobusu. Tak poznałem Warszawę.
"Kanarów" też pan naśladował.
Zdarzyło się, na trasie do Ząbek, na wypożyczeniu w Dolcanie. Z chłopakami lubiliśmy głupie żarty.
Ma pan dobry głos do tej słynnej formułki: "Proszę przygotować bilety do kontroli".
Trudno mi się było powstrzymać, żeby nie parsknąć śmiechem. Zdarzyło się, że ludzie wyciągali bilety.
Gapowicze uciekali?
Widząc ich lekkie zażenowanie, próby wytłumaczenia sytuacji, nie wytrzymywaliśmy. Salwa śmiechu kończyła inspekcję.
Mieszkał pan w kawalerce, w młodym wieku, w stolicy. Działo się?
To była moja jaskinia, bardzo rzadko tam kogokolwiek zapraszałem. Poza tym - w pierwszym okresie w Legii nie piłem alkoholu, ponieważ brałem leki. Mówiąc przekornie, to mi trochę pomogło. Warszawa mogła mnie wtedy bardziej pochłonąć.
Co panu dolegało?
Leczyłem toksoplazmozę. To choroba występująca u zwierząt, którą każdy z nas ma, ale nie u każdego się uaktywnia. Bakteria występuje najczęściej w odchodach psa czy kota. Być może coś dotknąłem, przetarłem oko i stało się - była to właśnie dolegliwość oka. Przez jakiś okres nikt ze specjalistów nie wiedział, na co mnie leczy. Dostawałem zastrzyki sterydowe, często też w gałkę oczną. Bardzo nie bolało, ale sam fakt, że igłę wbijano właśnie w oko, trochę paraliżował.
Dotknęło mnie to podwójnie, bo jedna z lekarek stwierdziła, że mogę zapomnieć nie tylko o wyczynowym uprawianiu sportu, ale w ogóle o większym ruchu. Poryczałem się.
Tymczasem trochę pan w piłkę pograł.
Zasięgnąłem języka w innych miejscach i okazało się, że nie wszystko stracone. To było chwilę przed przyjściem z Pogoni do Legii. Ogólnie spędziłem w szpitalach około trzech miesięcy. Przez miesiąc leżałem w izolatce w szpitalu zakaźnym na Woli.
Pamiętam stamtąd "tapetę" z karaluchów, tyle tam było robactwa. Widok przerażał. Od tamtej sytuacji został mi wstręt do robaków. Z dużą traumą pozbywałem się ich także z mojego mieszkania przy Kinowej.
Trochę czasu spędziłem też w szpitalu w Radzyniu Podlaskim. Dowiedziałem się, że toksoplazmoza oczna to niezwykle rzadki przypadek, wtedy chorowało na to około 2 procent ludzi. W mojej rodzinie był jeszcze jeden taki przypadek. Córka wujka, tego który przywiózł mnie na Legię, miała podobną dolegliwość. Dzięki temu łatwiej było dojść do tego, co mi jest. Późniejsze leczenie trwało około dwóch lat. To wszystko zostawiłem dla siebie, nie chciałem o tym opowiadać. Mogłem sobie w stopę strzelić na samym początku kariery.
W 2002 roku, prawie trzy lata po zawarciu umowy, zadebiutował pan w pierwszym zespole Legii. Zapamiętał pan z tego momentu linię boczną boiska.
Może dlatego, że głowa była nisko. Przeżyłem lekki szok, stres pewnie też mnie złapał. Wszedłem w trakcie meczu z Pogonią za kontuzjowanego Radostina Stanewa. Na początku czułem ciśnienie. Chcąc nie chcąc, czytałem o sobie. Po słabszych momentach komentarze nie były pochlebne, dlatego z czasem musiałem się tego oduczyć.
A z kim pan ustalił wykonanie rzutu karnego w meczu z Widzewem w 2004 roku?
Kibice zaczęli skandować moje nazwisko, Marek Saganowski odwrócił się i krzyknął do mnie: "No to dawaj". Czasem ćwiczyłem karne w treningach, ale byłem spięty. Nerwy poniosły, wybrałem wariant łatwiejszy do wykonania, dlatego też uderzyłem "pasówką". Piłka wpadła do bramki, a ja spontanicznie zacząłem wymachiwać chorągiewką.
Zagrał pan na nosie Widzewowi, z którego kibicami walczyliście na podwórku w Siedlcach, i trenerowi gości Franciszkowi Smudzie, z którym od początku się pan nie lubił.
Historia pięknie zatoczyła koło.
Pana koledzy z tamtej Legii pytali, czy ma pan prawko na autobus. Dlaczego?
Na moje pożegnanie z klubem pojechaliśmy bardzo szerokim składem - moją Astrą. Przepisowo wchodziły do niej trzy osoby z tyłu. Jeżeli powiem, że wtedy jechało nas dwa razy więcej, to nie będzie nadużycie.
Tamte czasy były bardziej swojskie?
Mam wrażenie, że ludzie oduczyli się trochę interakcji między sobą. To nie do końca mi gra. Trochę więcej emocji możesz wyczytać z twarzy niż z emotikonek. Taką mamy jednak rzeczywistość, nie będę tego negował. Widzę to po swoich dzieciach, które dużo czasu spędzają w telefonie czy tabletach.
Ale faktycznie, kiedyś było więcej rozmów, śmiechu, byliśmy trochę bliżej siebie. Słynny "Garaż" był bardzo namiętnie używany. Bardzo dobre jedzenie, trzeba było od czasu do czasu zmienić nasze kulinarne zapotrzebowania z Torwaru. Przy okazji jakieś piwko też było grane. Ten rodzaj piłki nożnej, który zresztą poznałem, zdecydowanie bardziej mi odpowiada. Choć u nas też były telefony. Pojawiły się pierwsze modele, namiętnie grałem w węża. Strasznie mozolna gra.
Jak odnalazł się pan w naszym polskim piekiełku po piętnastu latach gry poza Polską?
Nie wiem, czy do końca odnalazłem się w tej rzeczywistości. Okres pandemii dał trochę luzu, mogliśmy robić więcej rzeczy bez konsekwencji. Ale nasza mentalność trochę dokucza. Po tylu latach za granicą miałem inne wyobrażenia, jak to będzie wyglądało.
Jakie?
Gdy wyjeżdżałem do Glasgow w 2005 roku ludzie w Polsce byli jakby bardziej szczęśliwi, mieli więcej energii. Choć pewnie każdego z nas mocno docisnęła pandemia, z której pokłosiem dziś się mierzymy.
Kończy pan karierę z dwoma mistrzostwami Polski. Jak pamięta pan fetę z 2002 i 2021 roku?
20 lat temu prawie gałąź zdjęła mnie z autobusu. Dosyć duże drzewa były w miejscu, gdzie jest dzisiaj parking przy Legi. Pamiętam przejazd na Starówkę, toasty. Chłonąłem wszystko. Obserwowałem ludzi, którzy byli moimi mentorami i starałem się ich naśladować pod każdym względem, również w temacie celebracji sukcesu. A 19 lat później? Po pandemii w końcu zobaczyliśmy kibiców, to miało swój smak. Co do reszty, to mam tendencję do niepamiętania libacji alkoholowych.
Czuł pan wstyd po powrocie do klubu, gdy znowu, bardzo szybko, odpadliście z pucharów?
Raczej bardzo duży niedosyt, inaczej wyobrażałem sobie przygodę w Europie. Dlatego też podpisałem kontrakt na następny sezon. Gdybyśmy zrobili awans i mistrzostwo Polski w jeden rok, to pewnie wcześniej skończyłbym karierę.
A gdyby nie czerwona kartka z Wartą, co ciekawe jedyna w karierze, to przedłużyłby pan umowę na kolejny sezon?
Trudno powiedzieć. Rozmawialiśmy w zimie o takiej możliwości. Po kontuzji pleców zacząłem pilates i rozciąganie, poczułem ulgę. Legii chciałem oddać wszystko, a coś mi do końca nie pozwalało. Czułem, że jeżeli mam dawać mniej, to nie ma sensu. A już tym bardziej jeżeli mam przy okazji blokować miejsce innym bramkarzom.
Jak patrzy się na to, gdy ukochany klub rośnie, ma serię zwycięstw, wstaje z kolan, a dla pana nie ma miejsca w kadrze meczowej?
Miałem mieszane uczucia - z jednej strony nie wiem, czy dałbym radę dać tyle, ile powinienem, z drugiej chęci były. Bardzo Legii kibicowałem. Chciałem, żeby się odbiła i grała coraz lepiej.
I jeździł pan z kibicami na wyjazdy.
Byłem w Poznaniu, w Częstochowie na Pucharze Polski. Na Raków dojechałem sam, samochodem. Nie wiem, czy ktoś z drużyny mnie dostrzegł. Starałem się nie rzucać w oczy. Na trybunach jest o tyle trudniej, bo niewiele możesz zrobić. Na boisku masz jednak większy wpływ.
A w codziennym życiu, załóżmy w czasie zakupów w markecie, co pan mówił kibicom?
Trudno było wyjaśnić naszą postawę. To bolało i pewnie jeszcze boleć będzie, dopóki Legia nie wróci na właściwe tory. Nie miałem wytłumaczenia i do dziś zastanawiam się, czym to było spowodowane. Czy nasze cechy wzięły górę i fakt, że potrafimy wytłumaczyć sobie... chyba ta wypowiedź zmierza w złym kierunku.
Co pan ma na myśli?
Chcę być uczciwy w stosunku do kolegów, byłem z nimi na boisku. Nie chcę nikomu umniejszać. Często zmęczenie powoduje, że jesteśmy łatwiejszym celem. Kilka niepowodzeń, porażek i ta lawina krytyki przelała się na Legię. Dodam, że konstruktywna. Nie potrafiliśmy się pozbierać.
W trakcie sezonu i po jego zakończeniu jasno dał pan do zrozumienia, że nie chce publicznie prać brudów. A czy odbył pan rozmowę za zamkniętymi drzwiami z prezesem Dariuszem Mioduskim i podzielił się swoimi przemyśleniami?
Okazja na pewno jeszcze będzie, ale rozmawialiśmy już kilka razy. Rzeczywiście, dochodziliśmy do jakiś wniosków. Klub jest na całkiem dobrej drodze, żeby to w jakiś sposób poukładać. Wiadomo, że do tego potrzeba czasu. Nie wiem, czy ten czas jest, czy cierpliwość kibiców i ludzi związanych z klubem się nie wyczerpała. Myślę, że cała sytuacja nie jest aż tak prosta, by spuentować ją w kilku słowach.
Sukces drużyny składa się na wiele czynników. Zauważyłem, że w Legii bardzo często zwyczajnie zapomina się o ludziach ważnych, ale być może w mniemaniu kogoś z góry, niepełniących znaczącej funkcji. Jak spojrzymy na to szerzej, to te osoby w całej tej machinie są bardzo ważne. I nie można ich nie doceniać.
To pewien przekaz dla kibiców, pracowników klubu?
Nie wiem, czy to odpowiedni moment na jakieś przekazy.
Nie będę pytał pana o tematy, które ucinał pan w wielu wcześniejszych wywiadach. Ciekawi mnie jednak, dlaczego nie chce pan mówić na przykład o sytuacji w autokarze po meczu z Wisłą Płock?
Bo było ciemno i nic nie widziałem. Cała sytuacja jest bardzo złożona. Każdy ma swoją opinię na ten temat i tu moje słowo nie jest już tak ważne.
rozmawiał Mateusz Skwierawski, WP SportoweFakty
*
Artur Boruc zadebiutował w profesjonalnej piłce w wieku 22 lat w barwach Legii Warszawa. Do tego klubu trafił z Pogoni Siedlce i temu klubowi kibicował przez całą karierę. Po wyjeździe z Polski bramkarz przez pięć sezonów był zawodnikiem Celticu Glasgow, z którym wywalczył między innymi trzy mistrzostwa Szkocji i świetnie prezentował się w Lidze Mistrzów. Fani Celticu pamiętają o nim do dziś. Później Boruc grał jeszcze w Fiorentinie, Southampton oraz Bournemouth. 65 razy wystąpił dla reprezentacji Polski, pojechał z kadrą na trzy wielkie imprezy: mistrzostwa świata 2006 oraz mistrzostwa Europy 2008 i 2016. W środę 20 lipca Boruc oficjalnie żegna się z futbolem.
Bramkarz kończy karierę w wieku 42 lat. Przy Łazienkowskiej wystąpi po raz ostatni w pożegnalnym meczu towarzyskim z byłym klubem - Celtikiem. Początek spotkania Legii z mistrzem Szkocji o godzinie 18.00.