Bartosz Białkowski: Wirus i kolejki po fish and chips

Getty Images /  Stephen Pond / Na zdjęciu: Bartosz Białkowski
Getty Images / Stephen Pond / Na zdjęciu: Bartosz Białkowski

Bramkarz Millwall był jednym z tych w swoim klubie, który uważał, że ryzykowanie życiem dla wychodzenia na boisko jest niedopuszczalne. Wraz z rodziną przebywa w domowej izolacji w Ipswich.

[b]

Grzegorz Garbacik, Piłka Nożna: Brytyjski premier na początku zawieruchy związanej z koronawirusem mówił, że wielu jego rodaków będzie musiało się pogodzić z utratą bliskich. Dziś ten sam Boris Johnson apeluje o zbiorowy wysiłek całego narodu. Kilka dni, a jaka zmiana narracji.[/b]

Bartosz Białkowski: Dokładnie, a przecież miał przykłady z innych krajów, gdzie koronawirus zaatakował dużo wcześniej, a gdzie wszystkie apele zostały zlekceważone przez ludzi. Widział co dzieje się we Włoszech, Hiszpanii, wszystko wskazywało na to, że w Anglii może być podobnie

Nawoływania do tego, by ludzie siedzieli w domach to jedno, ale jak wiele osób się do nich stosuje, to zupełnie inna sprawa.

Oczywiście, można prosić o to, by jak najwięcej osób nie wychodziło z domów, jeśli nie ma takiej potrzeby, ale sytuacja jest tragiczna. Niedaleko Ipswich ludzie zbierali się na plażach, korzystając z ładnej pogody. Ogromne kolejki do barów serwujących fish and chips, zupełnie tak jakby nic się nie działo. Widziałem takie obrazki.

Można odnieść wrażenie, że nie tylko władze zlekceważyły zagrożenie, ale również zwykli Brytyjczycy?

Nie można wrzucać wszystkich do jednego worka, bo mnóstwo jest ludzi, którzy stosują się do poleceń i jeśli nie muszą, nie wychodzą z domów. Ale musimy pamiętać, co leży na szali. Przecież chodzi o życie, naszą przyszłość. Sytuacja jest poważna, niektórzy po prostu tego nie rozumieją i żadne zakazy czy nakazy nic ich nie interesują. Oni mają wolne. Dzieciaki też, przecież pozamykano szkoły, więc uznają, że to zwykłe wakacje. Do tego należy dodać dopisującą pogodę, kuszącą, by jednak gdzieś wyjść.

ZOBACZ WIDEO: Nasz dziennikarz na pierwszym froncie walki z koronawirusem. "To staje się rutyną"

Wielka Brytania była w awangardzie walki z koronawirusem. Rząd planował zakażenie społeczeństwa, uznając, że dzięki temu nie ucierpi gospodarka, a ludzie zyskają odporność przed drugą falą epidemii. Jak to stanowisko zostało przyjęte przez Anglików?

Bardzo szybko rozeszła się informacja, że wszyscy ci specjaliści i analitycy, którzy doradzali premierowi i jego ministrom, źle zinterpretowali wirusa. Już na samym początku popełniono spory błąd, który doprowadził do tej słynnej konferencji Borisa Johnsona i słów, o których wspomniałeś na początku rozmowy. On to tłumaczył w taki sposób, że uodpornienie na wirusa jest koniecznością i dlatego nie chciał początkowo niczego zamykać. Wydźwięk był jednak bardzo niekorzystny, bo oto premier Wielkiej Brytanii stwierdził wprost, że kto ma umrzeć, ten umrze, a my musimy z tym sobie poradzić.

Długo na zmianę frontu nie trzeba było jednak czekać.

Narracja zmieniła się bardzo szybko, ale w opinii wielu ekspertów może być już za późno. Właściwie co chwilę w mediach można zobaczyć statystyki, z których wynika, że na tym etapie, na którym znajduje się Wielka Brytania, niedawno byli również Włosi.

Do Polski docierają z kolei obrazki z angielskich sklepów, które właściwie można śmiało zestawić z tym, co dzieje się we Włoszech czy Hiszpanii. Ludzie faktycznie masowo zaczęli wykupywać towar, przygotowując się na najgorsze?

To wszystko jest prawdą, ale warto też pamiętać o tym, że nie mówimy o żadnej wiedzy tajemnej. O tym było wiadomo od dwóch czy nawet trzech tygodni. Kto był mądrzejszy, kto śledził wiadomości ze świata i widział, co się dzieje, ten mógł założyć, że zagrożenie dotrze także do Anglii. Dziś ludzie oczywiście się boją, ale nie tylko wirusa, również tego, że nie będą mieli co jeść i pić. Niektórzy potrafią czekać pod sklepem kilka godzin przed jego otwarciem. I mówię tu o dużych grupach.

Na początku były jedynie zalecenia, ale liczby chorych i zmarłych zaczęły rosnąć lawinowo i zdecydowano się na niemal całkowite zatrzymanie kraju. Nawet jednak wtedy wielu ruszyło do pubów, by jeszcze przed wejściem obostrzeń w życie, załapać się na ostatni wypad ze znajomymi.

Nie mam pojęcia, dlaczego coś takiego się zdarzyło. Jedno słowo, które mi w tej chwili przychodzi na myśl, to "idioci". Mnóstwo osób zdawało sobie sprawę z tego, co się dzieje. Widziałem filmik, gdzie zebrano zdjęcia wielu tych, którzy ruszyli do pubów, by celebrować ostatniego drinka, ostatnie piwo, a potem wrzucali to do sieci, chwaląc się nieodpowiedzialnością. Niestety, to było masowe zjawisko. Brak słów. Dla mnie to głupota, debilizm.

Koronawirus "zamroził" ludzkie życie na niemal wszystkich płaszczyznach, piłka nożna nie jest wyjątkiem. Ale Anglicy i tu chcieli iść pod prąd i kiedy w niemal całej Europie zapadały decyzje o zawieszeniu rozgrywek, wydawało się, że w Premier League będą grać i to w obecności widzów.

Zakładam, że gdyby nie informacja o zachorowaniu Mikela Artety z Arsenalu, ta ostatnia kolejka by się odbyła. Do teraz mówi się, że szefowie ligi chcą dokończyć rozgrywki za wszelką cenę. Nie wiadomo jednak, czy taki scenariusz w ogóle jest realny.

A jak to wygląda w Millwall? Mieliście jakieś rozmowy z szefami klubu?

Dyrektor sportowy również ma nadzieję, że rozgrywki uda się wznowić w tym sezonie, wiadomo, każdy wierzy, że tak się stanie. Nie można jednak podchodzić do tego tematu na zasadzie "za wszelką cenę". Zdrowie jest najważniejsze i w takim układzie piłka nożna schodzi na dalszy plan. Jeśli sytuacja będzie się nadal tak rozwijać jak do tej pory, to ja tego kompletnie nie widzę. Nie sądzę też, by granie przy zamkniętych drzwiach, bez obecności kibiców było jakimkolwiek rozwiązaniem. Przy organizacji spotkania potrzebne są służby medyczne. Ci ludzie są jednak dziś potrzebni w innych miejscach, szpitalom przyda się każda dodatkowa para rąk do pracy. Nikt w takiej sytuacji nie będzie myślał o tym, by wysłać medyków jako obstawę na mecz piłkarski. Mam nadzieję, że się mylę, ale na ten moment uważam, że o dokończenie sezonu będzie bardzo trudno.

Koledzy z szatni Millwall poparli decyzję o przerwaniu ligi?

Zdania w tym temacie były podzielone. Tuż przed ostatnim meczem na naszym czacie grupowym pojawiło się pytanie: "Kto chce grać, a kto nie?". Byli tacy, którzy nic sobie nie robili z zagrożenia i uważali, że powinniśmy wyjść na boisko, ale większość uważała, że rozgrywanie spotkań w takich warunkach nie ma sensu. Ja byłem w tej drugiej grupie. Dałem jasno do zrozumienia, że boję się o zdrowie, ale także o bezpieczeństwo bliskich. I tyle.

Dla zawodowego piłkarza tego typu przerwa w środku sezonu to rzecz niespotykana. Rozumiem, że są zalecenia, by dbać o formę w domach.

Każdy dostał szczegółową rozpiskę. Przed naszą rozmową szykowałem się do treningu i pobiegania w ogrodzie. Staramy się oczywiście przestrzegać zaleceń i nie wychodzić z domu. Plan jest, każdy musi pracować we własnym zakresie na tyle, na ile pozwalają mu warunki. Staramy się podtrzymać formę, chociaż pewien procent z tego, co wypracowaliśmy wcześniej, stracimy.

W klubie na pewno trzymają rękę na pulsie, który z tych scenariuszy kreślonych odnośnie futbolu jest dziś najbardziej prawdopodobny?

To trochę wróżenie z fusów. Do 4 kwietnia mieliśmy mieć wolne. A co dalej? Fakt jest taki, że statystyki zachorowań i zgonów, jeśli chodzi o Anglię, są przerażające.

Ten gorący okres spędzasz w Ipswich?

Jesteśmy tutaj całą rodziną. Pilnujemy się. Siedzimy w domu.

Patrząc na tabelę Championship, przerwa w rozgrywkach nie jest dla Millwall korzystna. Liczycie się przecież w walce o baraże.

Brakuje nam dwóch punktów, a warto przypomnieć, że graliśmy już z całą czołówką i zostały mecze z drużynami z dolnej części tabeli. Szkoda, ale zdrowie jest ważniejsze. Być może uda się nam dokończyć ten sezon, trochę się nam jednak priorytety pozmieniały.

Jak się odnalazłeś w Millwall? Poprzez obecność w popkulturze jest to jeden z najbardziej rozpoznawalnych angielskich klubów.

Bardzo dobrze się tutaj czuję. Gram praktycznie od samego początku. Już w pierwszym meczu wszedłem na boisko po kontuzji kolegi z drużyny. Kilka dni wcześniej dołączyłem do zespołu i wiedziałem, że kilka spotkań przesiedzę na ławce. Trener powiedział, że mocno na mnie liczy, ale rywal był po przepracowaniu całego okresu treningowego – menedżer nie chciał tego zaburzać. Sytuacja potoczyła się jednak tak, że szybko wskoczyłem do bramki i od tej pory jestem pewnym punktem zespołu. Zbieram bardzo dobre recenzje, drużyna gra całkiem nieźle. Odkąd menedżerem został Gary Rowett straciliśmy najmniej goli w całej lidze.

W Millwall jest inaczej niż w twoich poprzednich angielskich klubach?

Tak. To jednak bardzo specyficzny klub i specyficzne miejsce. Na trybunach jest głośno. Jest fajnie, bo wygrywamy, ale na początku sezonu, kiedy zdarzały się gorsze mecze, kibice bardzo dosadnie dawali nam znać, co o tym myślą.

Wiadomo jaką łatkę przypięto kibicom tej drużyny. Co prawda to już trochę stare dzieje, ale czy da się jeszcze w Millwall wyczuć ducha przeszłości?

Gdy moja żona pojawiła się na meczu Millwall, jej pierwszą obserwacją było to, że miejscowi kibice są strasznie wulgarni i agresywni. Słychać to na każdym spotkaniu. Czuć atmosferę przeszłości i chociaż wszystko się zmienia i idzie do przodu, ci najbardziej zagorzali kibice nadal wspominają stare czasy, gromadzą się w swoim pubie i dyskutują. Tak jest w całej Anglii i Millwall nie jest pod tym względem wyjątkiem. Ja w tym pubie jeszcze nie byłem i nie wiem, czy chciałbym się wybrać ze względów bezpieczeństwa.

Źródło artykułu: