26-letni Grzegorz Kasprzik nie miał łatwego życia. Nie wygląda na kryminalistę, można nawet powiedzieć, że jest nieśmiały w kontaktach z nieznajomymi. Wychował się w Łabędach - dzielnicy Gliwic, którą przedstawia się w złym świetle. Już przy wjeździe przybyszy wita tam graffiti Górnika Zabrze. Żeby nikt nie miał złudzeń, kto tutaj rządzi.
Na przeciwko domu rodzinnego Kasprzika znajduje się małe betonowe boisko. Tam młody Grzegorz grywał w piłkę i spotykał się z kolegami. Na osiedlu panowała zasada: swoich nie ruszamy, swoim nie kradniemy. Niestety bywały przypadki łamania reguł.
- Coś takiego mi się przydarzyło. Znajomy poprosił mnie o telefon komórkowy, bo chciał wysłać SMS. Odszedł z nim na bok i nagle się ulotnił. Obiecałem sobie, że mu nie daruję. To był nowy telefon, który kupiła mi mama w salonie. Miesiąc ją namawiałem. Dla młodego chłopaka taki wypasiony aparat, to było wydarzenie. A tu ktoś go ukradł - mówi bramkarz Lecha.
Tego samego dnia Grzegorz z kolegami wypili po kilka piw, gdy zobaczyli złodzieja. Wywiązała się bójka i po chwili chłopak uderzony szklaną butelkę leżał zakrwawiony na ziemi. - W dzielnicy widziałem gorsze bójki i nikomu nic się nie działo. A ten po prostu padł - wspomina Kasprzik.
Winni natychmiast zostali odnalezieni i osadzenia na 16 miesięcy w areszcie śledczym. Tam łatwo nie było. Pobudka o 6.30, potem śniadanie i oczekiwanie na obiad. - Byli strażnicy po torbie, czyli w porządku i prawdziwe skur..., którzy wyżywali się na nas. Wpadli do celi, robili kipisz, szukając zakazanych przedmiotów. Po takich rewizjach dwie godziny trzeba było sprzątać - opowiada piłkarz, który po kilku latach stał się gwiazdą piłkarskiej ekstraklasy. Feralna przeszłość nie ma już znaczenia.