Być może dziś Wisła Kraków byłaby poważnym klubem z cywilizowanym i porządnym inwestorem. Tyle tylko że Bogusławowi Cupiałowi i jego ludziom zabrakło konsekwencji i cierpliwości. Chuligani wygrali batalię o klub, a konsekwencją tego jest dzisiejszy stan Wisły.
W połowie 2013 roku w Wiśle zaczął rządzić niepodzielnie Jacek Bednarz. Wcześniej już sprawował w klubie różne funkcje, od dyrektora sportowego do wiceprezesa, ale teraz właściciel powierzył mu pełnię władzy. Nowy szef wkrótce musiał zmierzyć się z nowotworem pasożytującym na klubie - Stowarzyszenie Kibiców Wisły Kraków domagało się wpływów, a Bednarz nie chciał ustępować. Były piłkarz, reprezentant kraju i prawnik z wykształcenia, okazał się pierwszym naprawdę odważnym działaczem sportowym w Polsce, który rzucił wyzwanie chuliganom. W tamtym czasie wymagało to naprawdę stalowej woli i konsekwencji. Trzeba przy tym pamiętać, że od samego początku były zawodnik warszawskiej Legii był w swojej walce niemalże osamotniony. Bogusław Cupiał, właściciel Wisły, był podobno raczej zdania, że lepiej z kibicami się dogadać i mieć spokój.
Bednarz wszedł do gry niczym bohater westernu, który musi ocalić skorumpowane, zepsute, przeżarte układami miasto, gdzie stanowiska obsadzone są przez typów spod ciemnej gwiazdy. Właściciel niby płaci, ale wsparcia nie udziela.
ZOBACZ WIDEO Sytuacja Wisły Kraków to telenowela. "Opuścisz jeden dzień i jesteś zagubiony"
W sierpniu 2013 roku, a więc wkrótce po nominacji "nowego szeryfa", kibice z SKWK (Stowarzyszenie Kibiców Wisły Kraków - red.) zaczęli domagać się złotówki od każdego sprzedanego biletu.
- Jacek nie chciał się na to zgodzić, bo uważał, że to nie są pieniądze na oprawy tylko na adwokatów dla przestępców i generalnie całą działalność związaną z ruchem chuligańskim - opowiada jeden ze znajomych Bednarza. Zresztą żądań nie do spełnienia było więcej. Doszło do zimnej wojny. Na ścianach Krakowa oraz ośrodka szkoleniowego Wisły w Myślenicach pojawiły się obraźliwe napisy. Nowy prezes codziennie musiał czytać o sobie, że jest ch… albo pedofilem.
Któregoś dnia przedstawiciele SKWK przyszli do klubu na rozmowę. Spotkanie przebiegało w niezbyt dobrej atmosferze. - Chcieli tej złotówki, ale Jacek odmawiał. W końcu postawił warunek. "Dostaniecie złotówkę od biletu, ale bierzecie na siebie odpowiedzialność. Macie pilnować porządku. Jeśli będą kary za ekscesy na trybunie, wy za to płacicie". Wściekli się. Krzyczeli, że zobaczy, na co ich stać, że zapłaci więcej za kary, niż miałby dać im - wspomina jeden z pracowników klubu.
Kibice bombardowali swój stadion
Było to na początku 2014 roku. Elektryzujące derby miasta z Cracovią. Mecz 2. kolejki rundy wiosennej. Na stadionie ponad 28 tysięcy widzów. Część z nich utworzyła na trybunie hasło "AJ", co miało oznaczać "Anty Jude". W trakcie spotkania chuligani odpalili race i zaczęli rzucać na boisko. Mecz został przerwany na kilkadziesiąt sekund.
Doszło do wielkiej dyskusji, w której głośniejsza część fanów Wisły stała po stronie grupy chuliganów, tzw. "Sharksów". Wielu naiwnych wówczas fanów było przekonanych, że oni chcą dobrze dla klubu, a warunkiem tego jest rezygnacja Bednarza.
PZPN i wojewoda chcieli zamknąć stadion. Bali się kolejnych ekscesów, ale Bednarz przekonał ich, że w ten sposób klub poniesie ogromne straty finansowe, a chuligani wygrają. Komisja Ligi dała się przekonać, że Wisła nie przesadzi ich na inne sektory. Klub wyszedł z propozycją: "Każdy, kto przyjdzie na Reymonta 22 i zadeklaruje, że nie rzucał racami, może wejść na mecz". Było to ze strony klubu trochę poniżej pasa, choć oczywiście w normalnym cywilizowanym świecie jak najbardziej naturalne. Jednak tu, w świecie stadionowej bandyterki, zostało odebrane jako współpraca z ciemiężycielem i wyraz słabości.
Na kolejnym meczu z Ruchem Chorzów zjawiło się ledwie 10 tysięcy fanów. To właśnie wtedy stadion został ostrzelany racami z zewnątrz. Kibice bombardowali swój stadion, swoje trybuny, innych fanów klubu. Pokazali, że nie mają żadnych hamulców. Akcję koordynował, według reportażu Szymona Jadczaka z TVN, Damian Dukat, późniejszy wiceprezes klubu.
Wymian ciosów
Na następnych meczach miało być jeszcze gorzej, ale do niczego nie doszło. Grupa kilkuset chuliganów zebrała się pod stadionem, w miejscu, z którego strzelano racami. Ku swojemu zdziwieniu zobaczyli reflektory skierowane w ich stronę i grupę antyterrorystów. Wypili piwo i grzecznie rozeszli się do domów.
Bednarz się nie poddał. Dzień w dzień przychodził do pracy obok miejsca, gdzie przesiadywali chuligani. Mógł podjechać samochodem, ale uważał, że byłaby to oznaka słabości. Nie skorzystał również z ochrony policji. Ta, jak się później okazało, pilnowała go 24 godziny na dobę, choć nie miał o tym pojęcia.
- Jacek mówił, że nie wolno było okazać słabości. Powtarzał: "jeśli zobaczą, że się boisz, poczują się pewniej" - wspomina jego znajomy.
Na kolejne mecze przychodziło coraz mniej kibiców (z Zawiszą Bydgoszcz - 7 tys.; z Podbeskidziem - 5 tys.; z Pogonią - 4 tys.). Bojkot działał. Drużyna grała bardzo słabo. Najgorsze jednak, że zwykli kibice uwierzyli chuliganom i dali im paliwo. Spora część fanów była zastraszona. Ich zdjęcia pojawiały się na dziwnych stronach na Facebooku z odpowiednim komentarzem, w sieci krążyły pogróżki, kilka osób dla przykładu pobito i nie omieszkano pochwalić się tym publicznie.
To już nie był spór. To była wojna, w której zwykli fani byli traktowani przez agresorów jak mięso armatnie.
Działacze nie zdawali sobie sprawy, że w klubie działa piąta kolumna. Choćby w kasach. Pracownicy wydłużali czynności, utrudniali jak mogli kupowanie biletów, podstawieni kibice robili dodatkowo pod kasami sztuczny tłok. Bednarza obrażano na każdym kroku, spalono jego kukłę, chuligani przychodzi na mecze juniorów, gdzie wykrzykiwali wulgaryzmy pod adresem szefów klubu.
Sezon 2013-14 był dla Wisły stracony. Drużyna zajęła 5. miejsce, do udziału w rozgrywkach pucharowych zabrakło niewiele. Przerwa wakacyjna to ciąg dalszy wojny na napisy i groźby. Ale Bednarz nie ustępował.
Początek końca
- Jacek powiedział, że się nie podda, choć żona na niego naciskała, żeby odpuścił. Bała się o niego i rodzinę - opowiada kolega byłego prezesa Wisły. - Nie chciała już jeździć do Krakowa, to było nieprzyjemne. Ale on bagatelizował zagrożenie. Uważał, że te prymitywy nic mu nie zrobią. Chyba ich nie docenił, nie wiedział, że wielu z nich to półświatek. Dopiero po czasie się zorientował. Rozmawialiśmy potem i okazało się, że dostał informację z policji, że chuligani go śledzili, zebrali o nim sporo informacji i mogli uderzyć w każdej chwili.
Chuligani próbowali wpływać na właściciela klubu. Chcieli, żeby Bogusław Cupiał pozbył się Bednarza. Wysyłali emisariuszy w postaci zasłużonych działaczy, ale to nie zadziałało. Ponadto, wreszcie frekwencja na trybunach zaczęła nieznacznie rosnąć. To było dla chuliganów jak dzwonek alarmowy: gdy zobaczyli, że zwykli kibice wracają na stadion, że są w stanie go zapełnić bez ich działu, zrozumieli, że to ostatni moment, by uderzyć. Tym bardziej, że zbliżał się mecz z Legią, co gwarantowało trybuny wypełnione po brzegi.
To była świetna okazja, by zaatakować. I to tam, gdzie nikt się nie spodziewał. W szefa rady nadzorczej Telefoniki (firmę i klub łączy właściciel - Cupiał) - Ryszarda Pilcha i jego rodzinę. Na ścianach szkoły, w której pracowała jego żona, pojawiły się obraźliwe napisy, podobnie na murach należącej do niej restauracji.
- Uderzyli w czuły punkt. Wcześniej Rysiek zapewniał Jacka, żeby się nie przejmował napisami, ale gdy napisy uderzyły w niego i żonę, sam się wystraszył - mówi były pracownik Wisły.
Po rozmowie z Pilchem Bednarz spakował walizki i wrócił do Warszawy. Chuligani triumfowali. Kilka dni później na mecz z Legią Warszawa przyszło ponad 30 tysięcy fanów. Wielu osobom tego dnia wydawało się, że to nowy początek. A to był tylko początek końca.
PS. Jeśli ktokolwiek myślał, że na stadion regularnie będzie chodziło 30 tysięcy osób, był naiwny. Na kolejnym spotkaniu było 10 tysięcy fanów. Cena, jaką zapłaciła Wisła, była potężna. Cupiał już wtedy był naciskany przez konsorcjum banków udzielających kredytów Telefonice i dwa lata później klub, który przestał się liczyć w ligowej stawce, został sprzedany szemranemu biznesmenowi, Jakubowi Meresińskiemu. Gdy okazało się, że ten jest niewiarygodny, na "białym koniu" wjechało opanowane przez chuliganów Towarzystwo Sportowe Wisła, które przejęło klub. Dziś trudno powiedzieć, czy Meresiński faktycznie chciał przejąć klub, czy tylko odegrał swoją rolę tak jak - być może później - Vanna Ly i Mats Hartling. Dziś "Biała Gwiazda" balansuje na granicy przetrwania. We wtorek klubowi została przywrócona licencja na grę w ekstraklasie na wiosnę.
Prawdziwym kibicom Wisły gratuluję płacenia haraczu na ludzi pokroju Durniata którzy krzyczą "Wisła to my" a potem go doprowa Czytaj całość
Moderator uparcie wycina ten pos Czytaj całość