[b][tag=61510]
Paweł Kapusta[/tag], WP SportoweFakty: 35 lat na karku, czas leci. Myśli pan o tym, co będzie za rok, dwa?
Marcin Robak, napastnik Śląska Wrocław:[/b]
Nie wiem, kiedy skończę karierę, nie planuję tego. Zdaję sobie jednak sprawę, że 35 lat to już zaawansowany wiek jak na piłkarza i końcówka coraz bliżej. Powiedziałem sobie, że będę grał do momentu, w którym zacznie szwankować zdrowie. Na szczęście teraz czuję się świetnie, jestem w bardzo dobrej formie fizycznej. Mam jeszcze półtora roku kontraktu ze Śląskiem, cały czas czuję radość z gry, ze zdobywanych bramek, więc jak na razie butów na kołku nie zamierzam wieszać.
Poczułem dodatkową satysfakcję, że strzeliłem gola akurat prowadzonemu przez Bjelicę Lechowi. Dla mnie ważne jest, że po tamtym meczu poszedłem pod sektor kibiców gości, pożegnałem się z nimi. Wcześniej nie miałem okazji. Każdy kibic doskonale zdawał sprawę, że nie jest prawdą to, co mówił trener, że Robak niby nie chciał grać w Lechu. Dwa lata w jednym klubie, trochę zostawionego zdrowia, kilka ważnych goli, kilka razy skandowane moje nazwisko przez cały stadion - czułem się zobowiązany do podejścia i podziękowania im.
Tomasz Frankowski chcąc przedłużyć karierę dbał o regenerację planując nawet drogę do sklepu, by pokonywać ją jak najmniejszą liczbą kroków. Pan robi podobnie?
Bez przesady. Niektórzy potrzebują czasem nawet dwóch dni, żeby dojść do siebie po meczu, ale ja trenuję praktycznie bez przerw, nie opuszczam treningów. Pracuję dokładnie tak samo i na takich samych obciążeniach, jak młodzi gracze. I wychodzi mi to na dobre. Pod koniec rundy jesiennej graliśmy dwa, nawet trzy mecze w tygodniu i zupełnie nie czułem zmęczenia. Choć sam wiem, że w pewnych kwestiach wieku się nie oszuka.
A dokładnie?
Sam po sobie widzę, że gdy miałem 20 czy 25 lat regenerowałem się jeszcze szybciej, organizm po meczowym wysiłku wracał do normalności błyskawicznie. Kluczowe jest to - a im jesteś starszy, tym ma to większe znaczenie - jak piłkarz prowadzi się poza boiskiem, poza szatnią. Odżywianie, odpoczynek, spokój w głowie - to są kwestie, bez dobrej organizacji których nie masz szans na utrzymanie się długo w profesjonalnym futbolu.
Mówi pan, że nie rozmyśla o końcu kariery, ale zapewne powoli szykuje się pan do przejścia na drugą stronę rzeki. Prowadzi pan jakiś biznes? Inwestuje? Robi trenerskie papiery?
Wychodzę z założenia, że prowadzenie biznesu odciąga uwagę, zabiera siły i koncentrację. Zawsze, jak to w interesach, coś wyskoczy, z czymś trzeba się uporać, przeważnie ze szkodą dla formy i postawy na boisku. Dlatego podjąłem decyzję o skupieniu się w stu procentach na graniu. To nie jest tak, że nie mam pomysłu na siebie po zakończeniu kariery, bo pomysły mam. Chcę zostać przy piłce i tak będzie. Dziś gram w Śląsku, więc z rodziną mieszkam we Wrocławiu, ale swoją przyszłość wiążemy albo z Łodzią, albo Legnicą.
Jest pan w ogóle zadowolony z tego, jak potoczyła się pana kariera?
W pewnym momencie mogłem podjąć inne decyzje. Do ekstraklasy trafiłem bardzo późno, dopiero w wieku 23 lat. Spędziłem 2,5 roku w Kielcach, a kolejne dwa sezony na zapleczu ekstraklasy. Walczyliśmy z Widzewem Łódź o awans. I to właśnie wpłynęło na kolejne lata kariery. W pewnym momencie niektóre sprawy potoczyły się bardzo szybko. Po pół roku grania w Widzewie na najwyższym szczeblu wylądowałem w Turcji. Spędziłem tam półtora roku i zdecydowałem się na powrót - i to właśnie moment, w którym mogłem zachować się inaczej. Mogłem zostać, bo miałem jeszcze dwuletni kontrakt. Mogłem też zmienić klub na inny w Turcji. Wolałem jednak wrócić do Polski.
Wyrzuty sumienia?
Nie, choćby dlatego, że przecież zaliczyłem debiut w reprezentacji, dzięki czemu spełniłem dziecięce marzenie.
Nie żałuje pan, że nigdy nie trafił do zachodniej ligi?
Gdy patrzy się teraz na piłkarzy, którzy wyjeżdżają do najsilniejszych lig, ewidentnie widać, że kluby stawiają przede wszystkim na zawodników młodych i perspektywicznych. Przeważnie są to gracze, którzy szybko dostają szanse debiutu w ekstraklasie, są powoływani w młodym wieku do reprezentacji, zaliczają występy w kadrze. I to jest przepustka do wyjazdu, o wiele łatwiej jest wtedy o transfer do Niemiec czy Anglii. U mnie potoczyło się to inaczej, najpierw musiałem stoczyć walkę o to, żeby w ogóle trafić do ekstraklasy. Gdy już się w niej pojawiłem, data urodzenia nie pomagała. Musiałbym od razu trafić do kadry i zacząć tam strzelać. A to był trudny do realizacji scenariusz.
Debiutował pan w kadrze w egzotycznym miejscu, w specyficznym turnieju.
To był towarzyski turniej w Tajlandii w 2010 roku, polecieliśmy tam drużyną złożoną z piłkarzy występujących jedynie w polskiej lidze. Selekcjonerem był Franciszek Smuda. Powołanie dostali między innymi Kamil Glik, Maciej Rybus czy Robert Lewandowski, którzy grają w reprezentacji do dziś. Wyjazd był dla mnie o tyle szczególny, że zaliczyłem na nim nie tylko debiut, ale też pierwszego gola. Udało mi się to zrobić jeszcze jako piłkarz Widzewa Łódź, klubu z zaplecza. To było dla mnie bardzo ważne, bo mimo występowania ligę niżej selekcjoner uznał, że warto mi zaufać. W ogóle z tym zgrupowaniem związana jest dość zabawna sytuacja. Zabawna z dzisiejszej perspektywy. Spóźniłem się odrobinę już na jedną z pierwszych odpraw. Smuda przerwał wtedy wykład i jak to on, totalnie się zagotował. Krzyknął do mnie, że nie rozumie, jak świeży człowiek w zespole może się spóźniać, że jeszcze raz i mogę pakować manatki i nie wracać. I to mi najbardziej utkwiło w pamięci. No, może poza golem. Występów z orzełkiem mam na liczniku dziewięć, strzeliłem jednego gola - wiadomo, statystyki mogłyby być lepsze, ale przecież nie będę na to narzekał. Tym bardziej, że przy powołaniach zaufało mi aż trzech selekcjonerów. To dla mnie wiele znaczy, bo oznacza, że nie byłem fanaberią jednego trenera. Po prostu doceniano moją formę strzelecką i umiejętności.
Najtrudniejszy moment w karierze? Niektórzy powiedzieliby, że konflikt z Nenadem Bjelicą i końcówka przygody w Poznaniu.
We wcześniejszych okresach trudnych momentów nie miałem za wiele, ale Lech był o tyle specyficzny pod tym względem, że już na samym początku pobytu w Poznaniu doznałem ciężkiej kontuzji. Pauzowałem przez cały rok. To była moja pierwsza, poważna kontuzja w życiu, musiałem sobie poradzić nie tylko pod względem fizycznym, powrotem do zdrowia, ale też psychicznym. Przychodzisz do nowego, na dodatek wielkiego klubu, kibice oczekują od ciebie goli, a tu nic z tego. Musiałem pogodzić się z faktem, że przez bardzo długi czas się rehabilitowałem. Kluczowa jest wtedy pomoc rodziny, przyjaciół. Oni dbali o to, żebym nie zwariował.
Z tą kontuzją też było sporo niejasności, przygód.
Postawienie prawidłowej diagnozy zajęło lekarzom trzy miesiące. Kontuzji doznałem w sierpniu, a operację przeszedłem dopiero w grudniu. Nie zdawałem sobie sprawy, że uraz był tak poważny. Miało być zwykłe skręcenie kostki, a doszło do zerwania więzadeł. Trzy miesiące zamieniły się w rok pauzy. Sytuację, w której to nastąpiło, pamiętam jakby to było wczoraj. Lądowałem po zwykłym wyskoku do główki, poczułem zwykłe ukłucie. Myślałem, że to podkręcenie kostki, lekarze postawili podobną diagnozę, stwierdzili że nic poważnego się nie dzieje. Trenowałem przez to z bólem, a okazało się, że treningi tylko pogarszały stan nogi.
Miał pan pretensje do lekarzy, którzy źle ocenili pana stan zdrowia?
Miałem żal o to, że źle ocenili powagę urazu, źle mnie zdiagnozowali. Nie powiedziano mi, że więzadła są naderwane i potrzebuję miesiąca przerwy. Pozwolili wejść w trening, nawet mimo nie raz zgłaszanego przeze mnie bólu. Zapewniano, że to normalne, że z czasem to przejdzie. Moje zaufanie do lekarzy - tym bardziej, że w przeszłości nie miałem do czynienia z kontuzjami - spowodowało, że trenowałem z bólem i pogłębiałem uraz. Musiałem przejść operację, później mozolną rehabilitację. To było trudne pod względem psychicznym. Patrzyłem, jak koledzy cieszą się pracą, a ja nie mogłem nawet kopnąć piłki.
Jeszcze kilka lat temu zimowe urlopy były o wiele dłuższe, utrzymanie wagi dla niektórych stanowiło spory kłopot. Za czasów gry w Koronie Kielce duże problemy miał z tym Krzysiek Gajtkowski. Na pierwszy trening po świętach zawsze przyjeżdżał opuchnięty, pięć-sześć kilo to łapał leciutko! Początek przygotowań poświęcał zawsze na zbicie wagi. I właśnie tlenówki, bieganie w lesie pozwalało mu szybko wrócić do formy. Po treningu na kolację same sałatki i jakoś to szło.
Żałował pan kiedykolwiek słów, które wypowiedział pod adresem trenera Nenada Bjelicy?
Nie. Powiedziałem to, co w tamtym momencie myślałem o całej sytuacji. Proszę spojrzeć wstecz - czy ja się kiedykolwiek wypowiadałem w kontrowersyjny sposób na jakiś temat? Nie jestem kontrowersyjny. Robię swoją robotę, nie wchodzę w kompetencje innych. A tamte słowa, trochę ostrzejsze, nie miały większego znaczenia.
Wciąż jest w panu żal do Bjelicy za to, jak pana traktował?
Od pewnego momentu wiedziałem, że nie chcę pracować z tym trenerem. Obrałem inny kierunek, chciałem po prostu zakończyć współpracę, rozejść się z nim. Szkoleniowiec ma święte prawo posiadania koncepcji, taka też rola trenera, żeby ustawiać zespół w składzie, w jakim uznaje to za słuszne, ale do tego trzeba być szczerym. Bjelica nie był. Wyraziłem swoje zdanie, stwierdziłem że najlepsza opcją będzie odejście.
Były naciski z góry, aby stawiał na młodego Kownackiego szykowanego do transferu zamiast na pana. To chyba żadna tajemnica. Niektórzy powiedzą, że to normalne, bo młodego można sprzedać za dobrą kasę.
Ale ja z tym nie mam problemu! To, że trener wystawia konkretnego zawodnika, bo taka jest polityka klubu, jest "okej". Ale nie oznacza to, że ja się koniecznie muszę z tym godzić, że muszę spuszczać głowę i pokornie siadać na ławce rezerwowych. Jestem ambitny, chciałem grać, więc podjąłem decyzję o odejściu z Lecha.
Gdy w rundzie jesiennej strzelił pan Lechowi gola, pomyślał pan: "No, to ci teraz pokazałem"?
Przecież trener Bjelica doskonale zdawał sobie sprawę, jakie są moje możliwości, co potrafię i na co mnie stać. Przecież on sam stawiał na mnie od pierwszych minut w wielu meczach! Ale rzeczywiście, poczułem dodatkową satysfakcję, że strzeliłem gola akurat prowadzonemu przez Bjelicę Lechowi. Dla mnie ważne jest, że po tamtym meczu poszedłem pod sektor kibiców gości, pożegnałem się z nimi. Wcześniej nie miałem okazji. Każdy kibic doskonale zdawał sobie sprawę, że nie jest prawdą to, co mówił trener, że Robak niby nie chciał grać w Lechu. Dwa lata w jednym klubie, trochę zostawionego zdrowia, kilka ważnych goli, kilka razy skandowane moje nazwisko przez cały stadion - czułem się zobowiązany do podejścia i podziękowania im.
ZOBACZ WIDEO Jacek Gmoch o książce. "Niech wrogowie się nie boją"
Trwa okres przygotowawczy, szczególny okres dla zawodnika. Bywa ciężko?
Na początku kariery treningi były o wiele mocniejsze pod względem biegowym. Dziś jest więcej ćwiczenia z piłkami. Kiedyś był las, typowa tlenówka, mocne bieganie. Nawet po przejściu do Korony Kielce, gdzie trenerem był Ryszard Wieczorek, biegaliśmy bardzo dużo. Gdy zbliżał się okres zimowy, każdy wiedział, że czeka go trudny moment. Siłownia, budowanie formy bieganiem. W Miedzi Legnica był trener Klepak, u niego też było ciężko. Mieliśmy skoki nad płotkami - 10 skoków, 10 serii, to wszystko razy dwa, czyli 200 skoków, nogi siadały. Wiem, że czasem pisze się o tym, że są wymioty ze zmęczenia, że niektórzy nie wytrzymują. Ja w piłkę już trochę gram, ale takiego czegoś jeszcze nie widziałem. Może trafiałem na takich trenerów, a może tak wytrenowanych kolegów.
Po powrocie ze świąt zawsze jest ważenie, jak przed galą bokserską. Bywa, że któryś z kolegów wraca z głową spuchniętą, jakby wyjął ją przed chwilą z ula?
Jeszcze kilka lat temu zimowe urlopy były o wiele dłuższe, utrzymanie wagi dla niektórych stanowiło spory kłopot. Za czasów gry w Koronie Kielce duże problemy miał z tym Krzysiek Gajtkowski. Na pierwszy trening po świętach zawsze przyjeżdżał opuchnięty, pięć-sześć kilo to łapał leciutko! Początek przygotowań poświęcał zawsze na zbicie wagi. I właśnie tlenówki, bieganie w lesie pozwalało mu szybko wrócić do formy. Po treningu na kolację same sałatki i jakoś to szło. Zresztą w każdym klubie jest regulamin, są kary za nadprogramowe kilogramy. W jednym z klubów, w którym grałem w przeszłości, za każdy dodatkowy kilogram płaciło się 1000 zł.
Niedawno pierwszy raz w życiu opowiedział pan w mediach o swoich tragicznych doświadczeniach z przeszłości, śmierci ojca [popełnił samobójstwo - dop. red]. Wydarzyło się coś konkretnego, że postanowił się pan się otworzyć?
Moja przeszłość i to, co przeżyłem w dzieciństwie nie było dla mnie czymś wstydliwym. Bardziej chodziło o to, że to, co działo się u mnie w domu, zostawiam jedynie do wiedzy najbliższych. Nie chciałem się otwierać, do niczego mi to nie było potrzebne. Iza Koprowiak z Przeglądu Sportowego wiele razy namawiała mnie na rozmowę, a ja wiele razy odmawiałem, bo doskonale wiedziałem, o co będzie mnie pytać. Ona nie rozmawia za wiele o sporcie, pyta o kwestie prywatne, rodzinne, życiowe. Unikałem tego, ale w pewnym momencie uznałem, że nie ma się co kryć. Dla chłopaków, których też spotkała w życiu krzywda, moje słowa mogą być dowodem, że się da. Że mimo przeszłości, że mimo ciężkich doświadczeń, da się coś osiągnąć, dojść do czegoś. Jeśli to pomogło choć jednej osobie, to było warto.
Przyjęło się mówić, że kto miał ciężkie dzieciństwo, temu było trudniej osiągnąć sukces w piłce. Ale może jest odwrotnie, może to powoduje całkowite skupienie na celu i może dlatego jest trochę łatwiej?
Wolałbym, żeby dzieciaki miały jednak normalne dzieciństwo bez trosk i rodzinnych tragedii. Natomiast to, o czym pan mówi... Trzeba na to patrzeć inaczej. To co było, już nie wróci, nie zmienisz przeszłości. Gdy są święta, okoliczności rodzinne, pewne sprawy zawsze wracają i robi się ciężko na sercu, ale na co dzień, na boisku nie ma to na ciebie żadnego wpływu. Jesteś ty, koledzy z drużyny, rywale i piłka. Tak staram się funkcjonować i jakoś mi to wychodzi. Już od dobrych kilku lat. Teraz w Śląsku Wrocław.
Rozmawiał Paweł Kapusta - czytaj inne teksty autora - KLIKNIJ!