Mateusz Dębowicz: Po zwolnieniu mówił pan, że czuje się skopany. Ale czy nie było też tak, że pomyślał pan sobie: "wreszcie będę miał spokój, koniec z tym bałaganem". Nie było jakiegoś poczucia ulgi z tym związanego? Wielokrotnie powtarzał pan wprawdzie, że sam z klubu nie zrezygnuje, ale często narzekał też na panujące w Opolu warunki do pracy.
Andrzej Prawda: Rzeczywiście odczucia miałem trochę dziwne, bo całokształt mojej pracy w tym klubie należy rozpatrywać przez te dwa lata i funkcje, które tu pełniłem, a nie tylko przez ostatnie miesiące. Kiedy przychodziłem tu dwa lata temu jako dyrektor sportowy, trzeba to było jakoś poskładać do kupy. Zresztą taka była idea ściągnięcia mnie do Opola, żeby to wszystko profesjonalnie ogarnąć. W pierwszym półroczu zespół zdołał wygrzebać się z o wiele gorszej sytuacji w tabeli niż mamy teraz i w miarę spokojnie utrzymać się w lidze. To się nie stało przypadkiem, bo potrzeba było sporej pracy logistycznej w poszukiwaniu zawodników, rozmowach z nimi. Tutaj chylę czoła przed tamtym zarządem, bo rzucił się na głęboką wodę, ściągnął zawodników, którzy nie byli tanimi i trzeba to było negocjować. Wypada też podkreślić pracę trenera Mroziewskiego, który to dobrze poukładał. Sam też w ramach potrzeb starałem się pomagać mu w procesie szkoleniowym. Tamto pół roku było bardzo owocne i udało nam się mieć nawet tą długą serię bez porażek, tak więc nie był to czas zmarnowany. Później zrobiło się trudniej. Wiadomo, że jak jest dobrze to później musi być gorzej i konsekwencji w końcówce rundy zaproponowano mi objęcie tego zespołu. Wydawało mi się, że to była normalna propozycja, a nie taka "trzymeczowa". W ich trakcie zrobiliśmy sześć punktów, a graliśmy na trudnym terenie w Turku, w Gliwicach i groźną Wisłą Płock. Wydaje mi się, że pokazałem wtedy, że mogę pełnić obie funkcje. Potem był nieszczęsny epizod z trenerem Delahaije, ale o tym nie rozmawiajmy, a następnie zaczęła się ta kilkumiesięczna przygoda z zespołem. Wydaje mi się, że zrobiłem wszystko, co w mojej mocy i co było możliwe w tamtej sytuacji. Z uporem maniaka wracam do tego, że zespół budowaliśmy nie wiedząc czy wystartujemy, a który piłkarz przyjdzie do drużyny, która może nie zagrać w lidze? Tylko niektórzy jak Adam Orłowicz czy Marcin Rogowski postawili wszystko na tą jedną kartę. Jakimś cudem udało się w ostatniej chwili dostać licencję, ale ta niepewność skutkowała tym nieudanym startem. Potem się to trochę uspokoiło i nawet pojawiła się ta fajna seria. Końcówka była już taka, na ile było nas stać w sytuacji finansowej i mentalnej w klubie. To takie krótkie podsumowanie tego czasu, jaki tu spędziłem. Jestem w miarę inteligentnym człowiekiem i pewne rzeczy wyczuwam podskórnie. Wydawało mi się, że ugaszenie tego pożaru - bo tu był wielki pożar, a niejednokrotnie wejście do szatni przypominało wejście na pole minowe - było jakimś sukcesem. Wraz z współpracownikami staraliśmy się jak mogliśmy, żeby zmobilizować zespół, odwołując się do przeróżnych aspektów. Udało się to i w tych ostatnich meczach zrobiliśmy jeszcze kilka punktów i skończyliśmy na w miarę bezpiecznym miejscu. Zdaję sobie sprawę, że apetyty były większe, ale sytuacja była trudna, a jeszcze było parę meczów, w których niefartownie w doliczonym czasie gry traciliśmy punkty jak Motor, Wisła czy Widzew. Gdyby nie te nieszczęścia to dzisiaj bylibyśmy o wiele wyżej. Dlatego boli mnie opinia prezesa Dusińskiego, że jest niezadowolony z wyników. Może gdybyśmy mieli jeden punkt więcej to okazałoby się, że jestem dobrym trenerem (śmiech). A tak nie jestem takim szkoleniowcem, jakiego sobie wymarzył. Dlatego, gdyby dalej miałaby być taka atmosfera niechęci, podchodów czy jakiś insynuacji to może lepiej, że stało się jak się stało. Ja mam z czego żyć. Dostałem już kilka fajnych propozycji pracy. Mam duży żal o tą decyzję, ale z drugiej strony jest też taka trochę ulga. Myślę, że zaskarbiłem sobie tutaj sympatię u wielu ludzi.
Po pracy w Odrze będzie mógł pan sobie chyba z pełną odpowiedzialnością w CV do "trener" dopisywać "strażak"?
- Tak naprawdę to zmiana trenera niczego od razu nie zmienia w zespole w sensie motoryki, wydolności czy umiejętności. Jest to nowy impuls i miotła, która - jak to się mówi - zamiata w drugą stronę i te klocki trochę poprzestawia. Wywołuje to chwilową motywację u piłkarzy, którzy chcą się u nowego szkoleniowca pokazać, tak jak w szkole, gdy człowiek przychodzi na lekcję z nową nauczycielką i przez cała lekcję chce się pokazać. Nie chciałbym mieć jednak takiej etykietki "trener-strażak". Wydaje mi się, że mam jeszcze wystarczające wizje i pomysły, co można z zespołem i drużyną piłkarską robić, żeby móc ją prowadzić w normalny sposób. Choć z drugiej strony przydomek "trener strażak" nosi w sobie pierwiastek fachowości i skuteczności działania.
Jaki były prawdziwe powody nieprzedłużenia pana umowy? Prezes Duisiński w jednym wywiadzie stwierdził, że to część zmian, m.in. finansowych w klubie i nie jest to związane z osiągnięciami zespołu, ale w kolejnym stwierdził już, że powodem były niezadowalające wyniki drużyny.
- Powiem szczerze, że jest to pytanie bardziej do prezesa Dusińskiego. Do pewnego momentu nasza współpraca przebiegała wręcz idealnie. Nie było między nami tych typowych zależności i podległości, choć oczywiście były w tym wymaganym zakresie. Funkcjonowało to na zasadach partnerstwa. W pewnym momencie prezes Dusiński zmienił sposób traktowania mnie i podejścia do mojej osoby. Raptem zacząłem wyczuwać jakiś taki chłód. Wyczuwałem to od kilku tygodni. Dziwne były zarzuty, że zespół przywozi tylko remis z wyjazdu do Dolcanu, który potem notabene wygrał na Wiśle Płock, zaś po efektownym zwycięstwie nad Stalą Stalowa Wola 3:0 jedynym komentarzem prezesa była jakość i zasadność przeprowadzonej w 80 minucie zmiany... Były to sygnały, które po 30 latach pracy wyczuwa się bardzo szybko. Nie chciałbym się rozwodzić na decyzjami prezesa. Został demokratycznie wybrany i może robić co chce. Podkreślam przy tym, że ja nie zostałem zwolniony. Zwyczajnie nie przedłużono ze mną umowy, której równie dobrze sam nie musiałem prolongować. Nie robiłbym z tego wielkiej sensacji, bo czasami w życiu zdarza się, że ktoś nie chce z kimś współpracować. Zresztą po części sam się wyrzuciłem podpisując ten kontrakt do końca roku. Wszyscy trenerzy w normalnie funkcjonujących klubach takie umowy podpisują do końca sezonu. Wiedząc latem, jaka jest w sytuacja w Odrze, nie chcąc wiązać rąk prezesowi i klubowi zawarłem ją na taki okres. Mówiłem: "jeżeli będzie dobrze, to będziemy dalej współpracować, a jakby nie daj Bóg coś się stało to nie będę was przecież obciążał". Trochę wpadłem w pułapkę, ale tak bywa, że czyjś dobry i łagodny charakter oraz dobre serce - nie mówię tu w odniesieniu do prezesa, ale bardzo ogólnie - ludzie odbierają jako słabość. To jest najgorsze, że nie zawsze można być ugodowym i łagodnym człowiekiem szukającym kompromisu i trzeba grać mocniej. Ja jednak jestem już za stary, żeby zmieniać charakter. Ktoś kiedyś powiedział takie fajne zdanie, które pomogło mi w tych pierwszych dniach po tej decyzji. Stwierdził: "Jesteś tak naprawdę pierwszym trenerem Odry od wielu lat, który odchodzi z podniesiona głową. Tak naprawdę nikt cię nie wyrzucił, a zostawiłeś po sobie współudział w jednym utrzymaniu, potem drugie, a teraz bezpieczne miejsce". Ten zespół był nieźle poukładany i wielu nas fachowców nas komplementowało, mówiąc, że jest to dobrze ułożona drużyna, który przy odrobinie lepszej sytuacji w klubie i szczęściu mogła być o wiele wyżej. Ale kto szuka sprawiedliwości w piłce ten jej na pewno nie znajdzie. Tak więc to zdanie mnie umocniło, bo rzeczywiście z nikim nie miałem konfliktu. Nie chcę się porównywać do tego, jakie relacje między trenerami, a zarządem czy prasą lub kibicami był tutaj kiedyś, a one nie zawsze były takie jak moje. Nie mówię tego z jakimś przekąsem, czy żeby komuś cokolwiek zarzucać, ale można stwierdzić, że było normalnie i ta normalność chyba komuś przeszkadzała.
Duet Dusiński-Wróblewski to odpowiedni ludzie na takich stanowiskach w takiej sytuacji klubu?
- To są zbyt trudne pytania. Co miałem na ten temat do powiedzenia to już powiedziałem. Teraz pozostali moimi znajomymi i życzę im wszystkiego najlepszego. Nie mnie oceniać, jakie pomysły i jakie działania są podejmowane. Jest takie powiedzenie "nie moje małpy, nie mój cyrk". Ja już się tym nie zajmuję i nawet nie zaglądam na stronę internetową. Panowie wybrali taką drogę nowoczesnego rozwoju klubu i będę im mocno kibicował.
A jak wygląda kwestia pana finansowego rozliczenia z klubem?
- Nie jestem rozliczony, zresztą nie tylko ja, bo myślę też o chłopcach. Czekamy. Wiem, że kilku piłkarzy napisało już ostateczne wezwania do zapłaty i jeżeli tych pieniędzy nie będzie w kolejnym deklarowanym terminie to niektórzy już do końca przestaną wierzyć, że coś tutaj jest. Chociaż ostatnio po sprzedaży Zakrzowa powiało trochę optymizmem i jak mówiłem kibicuję zarządowi w tych działaniach, szczególnie że niestety sam mam w tym swój interes. Jeżeli to wszystko zakończy się sukcesem to po spłaceniu długów i zaległości wobec urzędów to zostanie jeszcze trochę grosza, żeby ten klub ruszył. Ale będzie się to musiało odbyć na innych warunkach, bo po Zakrzowie nie ma już nic, a sponsorzy jak się nie pchali tak ciągle się nie pchają.
Ostatnio w Opolu szeroko komentowany był wywiad, jakiego udzielił pan Przeglądowi Sportowemu. Wiele było tak absurdalnych sytuacji jak ta gdy kibic musiał dawać piłkarzom pieniądze na zakupy?
- Ja z tym dziennikarzem rozmawiałem 40 minut, a wywiad czytało się w trzy minuty. Siłą rzeczy były więc tam rzeczy wyjęte z kontekstu i rzeczy, które pasowały pod formułę, jaką przyjmuje teraz Przegląd Sportowy. Próbuje się ścigać w szukaniu sensacji z Super Expressem czy Faktem, które zresztą należą do tego samego wydawcy. To było bardzo ogólnie sformułowane, bo pojawiło się w takim kontekście, że Józek mówi, że nie ma na bilet, Surowiak ma jakieś problemy z dojazdami no i ta scena z siatkami jedzenia niesionymi przez dwóch zawodników. Do tego oczywiście można było dorobić ideologie, że chodzili głodni i byli tak szczęśliwi, bo mają pieniądze. Ale zawsze można te same fakty ubrać z dwóch różnych stron. Nie było przypadków głodowania w zespole, bo pierwszy wiedziałbym o tym ja i swoje pieniądze wyjąłbym i dał. Poza tą jedną częścią, zgadzam się z resztą, która się tam pojawiła. Bo z jednego zdarzenia wyciągnięto krzywdzący wniosek, szczególnie, że chłopcy mieli obiady. Jeździliśmy przecież na zgrupowania przedmeczowe, a zawodnicy jedli także w dniach podwójnych treningów. Tak więc nie było tak, że chodzili głodni, bo wtedy przewracaliby mi się na zajęciach.
Miał pan jakiś taki kryzysowy moment zawahania czy te starania i motywowanie zespołu mają jakiś sens, skoro to wszystko i tak może się rozlecieć? Nie myślał pan żeby to rzucić?
- Nie, bo wierzę w takie różne przesądy i zwyczaje. Jeżeli trener wychodzi do zespołu i wewnętrznie ma jakiś moment zwątpienia i to coś, co nie pozwala mu być spokojnym, jest pełen strachu i obaw, bo tak też jest, to zespół to momentalnie wyczuje. Nie wiem, na czym to polega i o co z tym chodzi, ale drużyna poprzez jedno zdanie, jeden gest czy minę trenera przechwytuje jego zwątpienie. Tak samo z fałszem. Ja nie mogę wyjść przed Zagłębiem Lubin i powiedzieć: "Panowie to są leszcze i trzeba ich ograć", bo będę pośmiewiskiem zespołu. Trzeba umieć ważyć słowa i dobierać środki, często psychologiczne, chociaż na uczelni zajęcia z tego trwały tylko rok. Tutaj musiała być stosowana domowa psychologia, chałupnicza. To trzeba po prostu wyczuwać. Trener musi się bardzo pilnować. Sam wielokrotnie miałem takie przypadki, że wychodzi się przed ważnym meczem, głos człowiekowi drży, ale trzeba być mocnym. Ale też nie można przesadzać, bo takie szarże, że jedziemy na Lubin po zwycięstwo wywołują tylko uśmieszek. A można przecież powiedzieć: "Panowie, to są tacy sami ludzie jak my i można z nimi powalczyć, spróbujmy. Przecież też umiemy grać w piłkę". Niby przekaz ten sam, ale zupełnie inaczej przemawia do zawodników.
Jak pan ocenia zmiany, jakie ostatnio zachodzą w Odrze? Niedawno można było snuć fatalistyczne wizje, bo nie było pieniędzy, trenera i zawodnicy chcieli odchodzić. Teraz sprzedano Zakrzów, a kolejni piłkarze przedłużają kontrakty.
- Odra Opole to wielki klub z tradycjami i piękną historią. Praca w tym klubie to wielkie wyróżnienie i nobilitacja. Zarówno dla trenera jak i zawodników. Powiem tak – chłopcy w większości są z tego regionu i chcą grać w Opolu. To nie jest tak, że oni się raptem obrazili. Jeżeli ktoś przedstawia im wizję, że do dwudziestego będą uregulowane zaległości, a potem będą już pieniądze na regularne wypłaty to oni może i uwierzą, bo to jest podbudowane jeszcze tym aktem notarialnym, ale pamiętajmy, że taką umowę można zerwać, nie przynosząc do klubu ani złotówki. Ja jestem osobą pełną optymizmu, bo muszę mieć ten dyżurny optymizm, bo po części to dotyczy też mnie. Jeżeli to się uda uratować to ja będę kibicował Odrze do końca życia, bo za dużo pracy i serca tutaj włożyłem i za dużo mam tu przyjaciół, żeby to odłożyć na bok. To, co się wydarzyło jest wpisane w życiorys trenerski. Zawsze powtarzam, że gdy trener podpisuje kontrakt to podpisuje jednocześnie swoje zwolnienie i problem jest tylko z wpisaniem daty. Dla niektórych przychodzi ona po paru miesiącach, u innych później. U mnie jej tak naprawdę nie było, bo sam ją wpisałem na 31 grudnia.
Będzie miał pan jakieś szczególne wspomnienie związane z Odrą czy Opolem?
- Wiele ich było. Opole będę zawsze kojarzył z piłką i trenerką, ale nie tylko. Mówię tutaj o tej robocie, kiedy pełniłem te funkcje administracyjne, bo człowiek się z tymi sukcesami utożsamia. Najsympatyczniejsze były na pewno te najbardziej spektakularne zwycięstwa. Wielką radość dało nam to zwycięstwo w Turku, kiedy ten zespół był naprawdę przybity. Później było to zwycięstwo z Wisłą Płock, która była jednym z kandydatów do awansu. Ktoś podsłuchał wtedy rozmowę, kiedy jeden z piłkarzy Wisły relacjonował po meczu przez telefon do lokalnej prasy - oczywiście w mocniejszych słowach: "Rozbili nas w pył i nie wiedzieliśmy co się dzieje". Jesienne zwycięstwa ze Zniczem, Koroną ,Polonią Bytom i cudowna atmosfera na trybunach... To było fajne. A tak pozaboiskowo to na pewno niesamowita integracja pracowników klubu. Bardzo miło - chociaż nie wiem jak to się skończy - przyjąłem informację, że zostałem nominowany do nagrody NTO dla najlepszego Trenera Opolszczyzny. Pierwszy raz w życiu zdarzyło mi się coś takiego. Broń Boże nie czuję się faworytem tego konkursu, bo tutaj brylują te dyscypliny, które zdobywają najwięcej medali. Trudno nam, jako pierwszoligowej drużynie piłkarskiej ścigać się z mistrzami Europy czy świata. Patrząc jednak na to ile osób nas ogląda i ile osób gra to ta piłka jednak też tutaj notuje jakiś sukces, bo trzeci rok w I lidze to też już jakieś osiągnięcie. Życzę władzom klubu, żeby udało się dokończyć obecne sprawy i potem jak najlepiej zarządzać klubem, bo gorzej jak teraz nie będzie, a może być tylko lepiej.
Pojawiają się już pierwsze plotki dotyczące pana potencjalnego następcy. Mówi się trenerach Kudybie (niedługo przed opublikowaniem wywiadu objął funkcję trenera Zagłębia Sosnowiec - przyp. MD), Klepaku czy Kowalskim. To dobre kandydatury?
- Powiem szczerze, że nie znam tych ludzi. Trenera Kudybę poznałem ostatnio, gdy graliśmy z Gawinem. Nie znam ich warsztatu, więc nie będę się wypowiadał. Zresztą nigdy nie oceniam kolegów po fachu. Nie wiem jak jest w ich przypadku z licencjami, bo nie można już jak niedawno w Odrze kupić trenerowi licencji za 10 tysięcy złotych (związane to było z przepisami PZPN-u, a dotyczyło zatrudnienia trenera Delahaije – przyp. MD). Teraz te regulacje są rygorystycznie egzekwowane przez Wydział Dyscypliny PZPN i chroni się zawód trenera profesjonalnego. Trochę się to zmieniło, bo przez 20 lat w PZPN rządzili sędziowie, a teraz na czele stoi wybitny reprezentant, ale otoczony jest w zarządzie szkoleniowcami. Także idzie ku temu, żeby ten zawód zaczął być bardziej szanowany. Nie chciałbym wylewać tutaj jakichś żali, ale pewną nielogicznością mogło być pozbywanie się jedynego w regionie trenera z UEFA PRO, w dodatku pracującego z tego, co wiem za nie najwyższe stawki. Mam parę propozycji i na pewno z nich skorzystam, więc nie próbuje wpisywać do pracy w Odrze, szczególnie jeżeli będzie ona kierowana przez obecny Zarząd, bo zwyczajnie straciliśmy do siebie zaufanie. Teraz trzeba szukać trenera, który będzie miał licencję, odpowiednie wyniki i będzie chciał pracować za takie pieniądze jak ja.
Jakie propozycje już pan otrzymał?
- Już powiedziałem, że nie wracam do spraw administracyjnych. Niewiele lat zostało mi do końca tej kariery szkoleniowej, ale ciągle czuję się na siłach. Póki są to wyłącznie propozycje trenerskie. Nie chcę mówić, jakie to są propozycje. Jedna jest bardzo intratna, bo nie dość, że jest szkoleniowa to jeszcze niesie za sobą również funkcje koordynacyjne nawet na poziomie Okręgowego Związku. Na razie nie mówię ani słowa, bo nie chcę budzić konkurencji. Życie idzie dalej i nie ma co rozlewać łez nad Odrą. Jest pewien niedosyt, bo w moim odczuciu nie zasłużyłem na takie potraktowanie.