"To budzi przerażenie". Barcelona nad przepaścią

Getty Images / Gongora / Na zdjęciu: piłkarze FC Barcelony
Getty Images / Gongora / Na zdjęciu: piłkarze FC Barcelony

Barcelona wyczerpała już margines błędu i teraz balansuje na krawędzi, za którą znajduję się już tylko bankructwo? Nie, choć dla wielu socios może być to wizja w równie ciemnym odcieniu.

Drugi pełny sezon z Joanem Laportą za sterami powoli dobiega końca. Progres sportowy jest widoczny gołym okiem, ale problemy instytucjonalne i finansowe nie tylko nie odeszły w niepamięć, ale wręcz powoli przesuwają się na pierwszy plan.

Sprawa Negreiry jest poważna, a ewentualne konsekwencje w postaci wykluczenia z rozgrywek europejskich mogą sprawić, że Barcelona stanie na krawędzi. Jak obecnie wygląda sytuacja finansowa klubu i co rzeczywiście dały "dźwignie" finansowe?

Laporta może już z całą pewnością uznać trwającą kadencję za tę zdecydowanie trudniejszą. Konflikt z Javierem Tebasem wymusił na zarządzie nie tylko kreatywne działanie, ale też poważnie utrudnił budowanie nowego projektu sportowego.

Jednocześnie musiał sobie radzić ze spuścizną Josepa Bartomeu, który pozostawił finanse w opłakanym stanie. Laporta mógł bardzo długo sygnować wszystkie problemy nazwiskiem byłego i być może najgorszego w historii sternika klubu, a on z kolei uparcie obwiniać pandemię COVID-19. Ten wygodny układ już się jednak wyczerpał i czas wziąć pełną odpowiedzialność za podjęte działania.

ZOBACZ WIDEO: #dziejesiewsporcie: bus utknął w błocie, a wtedy piłkarze... Zobacz to sam!

Zwycięska bitwa o rejestracje, czyli FFP LaLigi vs Joan Laporta

Kiedy Tebas postawił cały zarząd Barcelony pod ścianą i zmusił do wyboru: CVC lub odejście Leo Messiego, wydawało się, że rozpoczyna się nowy rozdział w historii klubu. Wszystko wskazywało na to, że wypowiedzenie wojny prezesowi LaLigi zmusi włodarzy do uzupełnienia kadry wychowankami i to na nich zostanie oparty nowy projekt sportowy. Nic bardziej mylnego.

Laporta okazał się lepiej przygotowany do tej batalii i przynajmniej to pierwsze starcie wygrał. Owszem, decyzja o obniżeniu wartości księgowej kilku zawodników i zarazem wygenerowaniu potężnej straty w budżecie za sezon 2020/21 okazała się pochopna.

Skąd jednak Joan miał wiedzieć, że już niespełna dwa lata później Tebas umożliwi dalszą planową amortyzację transferu zawodników, którzy zostaną sprzedani? Z tej perspektywy krytyka takiego działania płynąca z ust prezesa LaLigi jest niczym innym niż po prostu kolejnym "kuksańcem" przeciwnika.

Przejdźmy jednak do kluczowego lata 2022 roku. W czerwcu Barcelona sprzedała już 10 proc. praw do przychodów z transmisji meczów LaLiga, ale wciąż daleka była od spełnienia kryterium progu rentowności. Będąc ścisłym - nadal brakowało ponad 220 mln euro (dane w poniższej tabeli).

Laporta poszedł zatem o krok dalej i spieniężył kolejne 15 proc. za 400 mln euro, dodatkowo pozyskując blisko 200 mln ze sprzedaży 49 proc. Barca Studios w dwóch osobnych transakcjach. W efekcie - nie bez problemów - udało się zarejestrować wszystkich zawodników, ale na nowe kontrakty Gaviego czy Araujo już nie wystarczyło. Wciąż bowiem ciążyły odroczone wynagrodzenia.

Pozostałe wymogi LaLigi nie były wielkim wyzwaniem dla Barcelony. Rzeczywiste wydatki na wynagrodzenia piłkarzy z tzw. składu rejestrowanego w zasadzie nigdy nie były problemem. Dobrze obrazuje to poniższy wykres.

Poczynając od sezonu 2015/16, a na 2021/22 kończąc, klub nigdy nie zbliżył się do limitu 70 proc. liczonego względem przychodów relewantnych (przychody liczone zgodnie z regulacjami LaLigi).

Nawet Laporta, minimalizując przychody oraz maksymalizując koszty, w sezonie 2020/21 osiągnął zaledwie 60 proc. Nie ma co się jednak do tych liczb przywiązywać - nie uwzględniają one bowiem istotnej części kosztów personelu sportowego (amortyzacja, część odroczonych płatności).

Wspomniane wcześniej obniżenie wartości księgowej zawodników przeznaczonych na sprzedaż przyczyniło się z kolei do obniżenia amortyzacji w sezonie 2021/22 do zaledwie 108 mln euro. Zarząd zrobił zatem wszystko, by latem 2022 roku ruszyć na zakupy i sprowadzić piłkarzy z wielkimi nazwiskami, którym przewodził Robert Lewandowski.

Miała to być droga do rozpalenia kibiców, by znów wypełnili Camp Nou w ostatnim sezonie przed jego przebudową. Podjęto jednak zobowiązania finansowe, a te trzeba mieć pod kontrolą.

Nic więc dziwnego, że LaLiga pilnuje także długu netto każdego z klubów. Barcelona przekroczyła limit 100 proc. przychodów jedynie w sezonie 2020/21, kiedy Laporta zdecydowanie zaniżył przychody i częściowo sztucznie powiększył stratę, obciążając (częściowo) odpowiedzialnością Bartomeu.

Poza tym jednym przypadkiem, od sezonu 2015/16 dług netto klubu tylko dwukrotnie przekroczył 50 proc. przychodów. Należy jednak pamiętać, że od 2017 roku zmieniono metodę jego obliczania na zdecydowanie bardziej korzystną.

Mogłoby się wydawać, że sprzedaż aktywów nie tylko umożliwiła ofensywę na rynku transferowym, ale też uzdrowiła finanse Barcelony. Spełnienie rygorystycznych warunków FFP LaLigi, zmniejszenie długu netto, ograniczenie kosztów związanych z amortyzacją, a nawet obniżenie sumy wynagrodzeń składu rejestrowanego - na pierwszy rzut oka oczywiste symptomy poprawy. Przed odtrąbieniem nawet małego sukcesu warto się jednak przyjrzeć dokładniej zadłużeniu.

Czy Barcelona wpadła w spiralę zadłużenia?

Prawdziwym problemem Barcelony była utrata płynności związana z rosnącym zadłużeniem krótkoterminowym. Pierwotną przyczyną takiego stanu były nietrafione transfery po sprzedaży Neymara do PSG (znaczny wzrost kosztów amortyzacji oraz wynagrodzeń), na co później nałożyła się pandemia COVID-19.

Zadłużenie krótkoterminowe na 30 czerwca 2020 roku wyniosło aż 731 mln euro, co przy spadku przychodów w wyniku między innymi zamknięcia Camp Nou dla kibiców oznaczało poważne problemy.

Całkowite zadłużenie wynosiło już ponad miliard euro i jasne było, że należy je zrestrukturyzować. To oczywiście musiało się przełożyć na wzrost długu netto. Laporta podjął stosowne działania i w 2021 roku zadłużenie krótkoterminowe wynosiło już 135 mln mniej.

Bardzo nieudany sezon 2021/22, w którym Barcelona odpadła z Ligi Mistrzów już po fazie grupowej, a później dała się ograć Eintrachtowi w Lidze Europy, przyczynił się do ponownego zwiększenia zadłużenia.

Nie pomogła nawet sprzedaż 10 proc. praw do przychodów z transmisji LaLigi oraz powrót kibiców na Camp Nou. Najważniejsze było jednak przekształcenie części zadłużenia wobec instytucji finansowych z krótkoterminowego na długoterminowe.

W tym celu klub w czerwcu 2021 roku zaciągnął kredyt na kwotę 525 mln euro. Zabezpieczeniem kredytu były planowane przychody z transmisji meczów LaLigi, dlatego jego część musiała być spłacona już rok później, by można było 25 proc. praw do tych przychodów sprzedać.

Zadłużenie długoterminowe w ciągu dwóch lat uległo niemal podwojeniu i sięgnęło 804 mln euro w czerwcu 2022 roku. Tym samym całkowite zadłużenie wyniosło blisko półtora miliarda euro. Udział zadłużenia krótkotrwałego spadł poniżej 50 proc., co pozwalało na bardziej swobodne działanie, niż to miało miejsce w poprzednich sezonach.

Po dwóch latach, w których zobowiązania krótkoterminowe stanowiło 89 proc. (2019/20) i 98 proc. (2020/21), dzięki sprzedaży aktywów udało się zmniejszyć jego relację do przychodów do 73 proc. w 2022 roku.

Wciąż było to jednak chwilowe gaszenie pożaru, ponieważ w kolejnym okresie rozliczeniowym znów trzeba było szukać środków, by pokryć nadal bardzo wysokie zobowiązania wobec piłkarzy (odroczone wynagrodzenia i w efekcie kontrakty progresywne), pozostałych pracowników czy dostawców.

Świetnie tę sytuację odzwierciedla wykres przedstawiający zmiany kapitału własnego netto klubu na przestrzeni lat. W 2021 roku spadł on aż 451 milionów euro poniżej zera, co w przypadku działalności w ramach spółki akcyjnej oznaczałoby bankructwo księgowe. Sprzedaż aktywów pozwoliła do czerwca 2022 roku "odrobić" blisko 100 mln, a w kolejnym okresie rozliczeniowym uzyskać już (minimalnie) dodatni kapitał własny.

Tak przynajmniej wynika z danych przekazanych przez zarząd do mediów, bo na oficjalny raport finansowy przyjdzie nam jeszcze poczekać. Jest jednak nadzieja, że przy ograniczeniu wydatków uda się zapanować nad zadłużeniem i utrzymać trwale dodatni kapitał własny.

Problem wynagrodzeń pozostał, a Tebas nie daje za wygraną

Zastosowanie tzw. "dźwigni" finansowych sprawiło, że klub nie musiał się już tak bardzo obawiać kosztów na wynagrodzenia piłkarzy. Napompowane w projekcie budżetu przychody sięgnęły bowiem 1255 mln euro i to bez uwzględniania zysku finansowego ze sprzedaży 49 proc. Barca Studios.

Pozwoliło to na rejestrację nowych zawodników kupionych za sumę 160 mln euro plus zmienne. Dużo ważniejszą informacją był jednak przewidywany wzrost przychodów z działalności komercyjnej (marketing), głównie dzięki dużemu kontraktowi ze Spotify.

Dziś już niestety wiemy, że fatalna postawa w rozgrywkach europejskich na pewno przełoży się z kolei na mniejsze niż przewidywane przychody z praw do transmisji oraz prawdopodobnie na mniejsze przychody z dnia meczowego. Nawet pomimo bardzo wysokiej frekwencji w lidze, gdzie na Camp Nou średnio pojawiają się ponad 83 tysiące widzów. Takich wyników nie notowano ani w najlepszych sezonach Pepa Guardioli, ani Luisa Enrique.

Trudno też przewidywać przychody z transferów, które zostały uwzględnione w budżecie. Można się jednak spodziewać, że podobnie jak w sezonie 2021/22 nie uda się zrealizować projektu i przychody będą niższe od zakładanych.

Tym razem jednak nie spowoduje to konieczności sprzedaży aktywów w celu uzyskania zysku netto, który był przewidywany na ponad 274 mln euro, głównie dzięki 197 mln ze sprzedaży 49 proc. Barca Studios. Zupełnie inaczej to jednak wygląda w kwestii FFP LaLigi, zwłaszcza jeśli spojrzymy na koszty w projekcie budżetu.

Ponad 650 mln euro to same wynagrodzenia personelu sportowego zsumowane z amortyzacją. Suma ogromna, tym bardziej w porównaniu z przychodami bez uwzględniania sprzedaży aktywów (772 mln euro). Nic więc dziwnego, że Tebas upiera się przy kolejnych cięciach. Mowa o okolicach 200 mln euro i to już po uwzględnieniu odejścia Gerarda Pique na emeryturę i transferze Memphisa Depaya do Atletico.

Co prawda LaLiga rozszerzyła możliwości wykorzystywania oszczędności przez kluby, które przekraczają wynikający z regulacji limit na wynagrodzenia sportowe (do 40 proc. uzyskanej redukcji kosztu składu rejestrowanego), ale jak to zwykle bywa - jest haczyk. I to niejeden.

Większość jest zawarta w rozrastającym się z miesiąca na miesiąc kadencji Laporty Artykule 100 dotyczącym szczególnych zasad dla klubów przekraczających wspomniany limit. Co najważniejsze, klub musi zagwarantować, że w wyniku oszczędności i zgodnie z "regułą 40 proc.", ma zabezpieczoną kwotę przynajmniej przez dwa kolejne lata przewidywanego kontraktu nowego zawodnika.

Co to oznacza? Kontrakty progresywne przestają być łatwym "sposobem na Tebasa", a Gavi wciąż musi czekać na rejestrację nowego kontraktu. O zawiłościach FFP LaLigi można by (i trzeba) napisać osobny i niestety bardzo długi artykuł, tymczasem przyjrzyjmy się realnym kosztom składu pierwszej drużyny Barcelony w ostatnich sezonach.

Po trzech latach korzyści czerpanych z odroczonych wynagrodzeń w trwającym sezonie Barcelona znów zbliżyła się do rekordowych kosztów z okresu rozliczeniowego 2018/19. Co prawda 547 mln euro nie uwzględnia jeszcze końca kariery Pique i odejścia Memphisa, ale wciąż mówimy o kwocie ok. 500 mln.

Redukcja o 200 mln całkowitych kosztów personelu sportowego tylko poprzez cięcia w sekcji piłkarskiej jest praktycznie niemożliwa. Sam koszt amortyzacji przekroczy bowiem 100 mln euro, a utrzymanie konkurencyjnej kadry przy budżecie płacowym poniżej 200 mln euro wydaje się nierealne. Samo utrzymanie w składzie Frenkiego de Jonga pochłonie blisko 1/4 tej sumy.

W związku z tym prawdziwe trzęsienie ziemi w pozostałych sekcjach sportowych jest praktycznie nieuniknione. A sytuacje pogorszyć mogą jeszcze ewentualne sankcje sportowe ze strony UEFA, które od razu odbiłyby się na przedstawionych w budżecie przychodach i jeszcze bardziej obniżyły limit wynagrodzeń.

Co czeka Barcelonę bez europejskich pucharów?

"Sprawa Negreiry" jest na tyle poważna, że dziś już chyba nikt nie może wykluczać scenariusza, zgodnie z którym Barcelony zabraknie w jakichkolwiek europejskich pucharach. Złośliwi powiedzą, że cóż to za strata, skoro ekipa Xaviego pomimo wielu wzmocnień zakończyła zmagania w Lidze Mistrzów na fazie grupowej.

Tymczasem nawet fatalnie prezentująca się Barcelona za rozegranie wspomnianych sześciu spotkań zgarnęła ponad 70 mln euro, na które złożyła się kwota za sam udział w fazie grupowej, nagrody za wyniki (wygrane i zremisowane spotkania), kwota bazująca na tzw. współczynniku UEFA oraz kwota za prawa TV. Warto jednak dodać, że PSG już na fazie grupowej zarobiło łącznie blisko 100 mln euro.

Można też bazować na bardziej miarodajnych historycznie dla Barcelony danych z lat 2018-2020. Klub z Katalonii zarobił łącznie blisko 120 mln euro w sezonie 2018/19 i ponad 100 mln rok później pomimo pandemii. O jakiej stracie można zatem mówić w prognozie na sezonie 2023/24? Ostrożnie szacując, Barcelona straciłaby między 100 a 140 mln euro, w zależności od wyników i ew. awansu do fazy pucharowej.

Co gorsza, absencja w rozgrywkach europejskich przełożyłaby się na przychody w kolejnych sezonach, ponieważ pogorszyłby się współczynnik UEFA bazujący na wynikach z ostatnich 10 lat.

Co czeka Barcelonę w najbliższych latach?
Co czeka Barcelonę w najbliższych latach?

Nałożenie się tak poważnych konsekwencji finansowych na te wynikające z gry w nadchodzącym sezonie na Montjuic może już budzić nie tyle lęk, co przerażenie. Ostrożne szacunki mówią bowiem o kwotach rzędu 93-95 mln euro, jakie będzie kosztowała klub gra poza Camp Nou, a te bardziej realistyczne estymują stratę przekraczającą 100 mln euro.

Łącznie zatem, przyjmując najczarniejszy ze scenariuszy, budżet Barcelony w sezonie 2023/24 może skurczyć się o ponad 240 mln, a nie rozważyliśmy nawet wpływu takiego obrotu spraw na działania marketingowe.

W konsekwencji pod względem przychodów Duma Katalonii plasowałaby się zdecydowanie bliżej Atletico Madryt, Borussii Dortmund i drugiego szeregu ekip Premier League, niż Realu Madryt czy Manchesteru City. Oczywiście w takiej sytuacji należałoby się spodziewać, że Barcelona będzie rozgrywać wiele meczów towarzyskich w różnych częściach globu, zwłaszcza w USA i Arabii Saudyjskiej czy Katarze, a dodatkowo pojawi się temat sprzedaży części BLM (Barça Licensing and Merchandising).

Tylko takie dwa kroki pozwoliłyby zamortyzować upadek, jakim niewątpliwe byłby sportowo i finansowo sezon 2023/24 bez rozgrywek europejskich. W międzyczasie rozpędu nabrałby też projekt Superligi.

Poważne zmiany lub wieloletnia zapaść

Na dokładną analizę przyszłości klubu i rozważania nad możliwymi działaniami przyjdzie czas. Już teraz jednak widać, co czeka klub w najbliższym sezonie. W dalszej perspektywie do rozważenia pozostaje kwestia finansowania Espai Barca. Zarząd znalazł się w sytuacji, w której tylko głębokie przemiany mogą doprowadzić do stabilizacji.

Sprzedaż części BLM wydaje się nie tylko nieunikniona, ale wręcz wskazana. Podobnie jak w przypadku Barca Studios, pomysł na rozwój tej działalności najwyraźniej w stolicy Katalonii już się wyczerpał. Wprowadzenie doświadczonego inwestora może tylko poprawić perspektywy na przyszłość.

Projektem o statusie "być albo nie być" jawi się także nowe Spotify Camp Nou. Tylko jego sprawna i zgodna z założeniami realizacja może dać w najbliższych latach oddech Barcelonie. Klub margines błędu wyczerpał przed pandemią i teraz balansuje na krawędzi, za którą znajduję się już tylko... bankructwo? Nie, choć dla wielu socios może być to wizja w równie ciemnym odcieniu - FC Barcelona jako spółka akcyjna.

Źródło artykułu: FCBarca.com