Przedziwny był to mecz. Real Madryt przeważał przez większość czasu gry, dłużej utrzymywał się przy piłce, ale nie od dziś wiadomo, że futbol jest grą błędów. Wystarczył jeden, by FC Barcelona wygrała na kipiącym ze złości Santiago Bernabeu po samobójczym golu Edera Militao.
Uporządkujmy jednak fakty. Przez blisko dwadzieścia pięć minut Real Madryt miał mecz pod całkowitą kontrolą. Nie dopuszczał Barcelony pod własne pole karne. W dodatku łatwo odbierał piłkę, często bardzo wysoko na połowie rywala, natomiast ewidentnie brakowało konkretów z przodu. Raz do siatki trafił Karim Benzema, natomiast był na metrowym spalonym.
Wtedy punktem zwrotnym było spięcie Viniciusa Juniora i Frenkiego de Jonga w środku boiska. Brazylijczyk został ukarany żółtą kartką, co jeszcze bardziej go rozzłościło. Miał pretensje do zespołu sędziowskiego, machał rękami, gestykulował, choć przewinienie miało miejsce. Od tego momentu obraz gry diametralnie się zmienił.
Wśród gospodarzy wdarło się też rozkojarzenie, zabrakło koncentracji i przy aucie na własnej połowie bardzo prostą stratę zanotował Eduardo Camavinga. Franck Kessie dostał dobre podanie od Ferrana Torresa, jego strzał obronił jeszcze Thibaut Courtois, ale piłka pechowo trafiła w niespodziewającego się niczego Militao i wpadła do siatki. Początkowo sędzia asystent zasygnalizował spalonego, lecz po wideoweryfikacji gol został uznany.
ZOBACZ WIDEO: #dziejesiewsporcie: dla takich akcji przychodzi się na stadion
To był pierwszy raz tego wieczora, gdy goście zagrozili bramce Realu. Skuteczność godna pozazdroszczenia. To była olbrzymia dawka pewności siebie dla Barcelony, która - przypomnijmy - grała bez paru kluczowych zawodników.
Wystąpić nie mogli Robert Lewandowski, Pedri, Ousmane Dembele, a nie w pełni sił był też Andreas Christensen. Oczywiście widać było te braki, natomiast okazało się, że nie miały one wpływu na wynik. Ten, biorąc pod uwagę stan kadry drużyny gości, należy uznać jako wielki sukces w perspektywie rewanżu na własnym boisku.
Królewscy rzucili się do ataku po przerwie, ale trudno powiedzieć, by Marc-Andre ter Stegen miał ręce pełne roboty. Parę razy wyłapał piłkę po dośrodkowaniu, ale czy został zmuszony do jakiejś spektakularnej interwencji? Niekoniecznie. Nie był to szturm, jak niedawno na Anfield poczas spotkania z Liverpoolem.
Real bił głową w mur, Vinicius nie potrafił wygrywać pojedynków, a obrona gości w zasadzie nie popełniała indywidualnych błędów. Barcelona miała też doskonałą okazję do podwyższenia wyniku, lecz po jednej z nielicznych kontr strzał Kessiego zablokował... Ansu Fati.
Paradoksalnie w końcówce nie byliśmy świadkami jakiejś nerwówki. Carlo Ancelotti szukał alternatyw, jednak Real nie był w stanie wymyślić nic innego niż dośrodkowania na wysokości kolan. Brakowało przyspieszenia akcji i przede wszystkim strzałów.
W zasadzie poza jednym uderzeniem Rodrygo (fakt, niecelnym) w ostatnich minutach brakowało wyjścia poza pewien schemat. Zresztą, niech przemówią statystyki - Real nie oddał ani jednego celnego strzału. Goście przyjechali po remis, ale skoro dostali prezent, to wracają do domu z dużo bardziej korzystnym rezultatem.
Real Madryt - FC Barcelona 0:1 (0:1)
0:1 Eder Militao (s.) 26'
Składy:
Real Madryt: Thibaut Courtois - Dani Carvajal, Eder Militao, Antonio Ruediger, Nacho (67' Rodrygo) - Toni Kroos (74' Aurelien Tchouameni), Eduardo Camavinga, Luka Modrić (84' Alvaro Rodriguez) - Fede Valverde, Karim Benzema, Vinicius Junior.
FC Barcelona: Marc-Andre ter Stegen - Ronald Araujo, Jules Kounde, Marcos Alonso, Alex Balde - Frenkie de Jong, Sergio Busquets, Franck Kessie (86' Sergi Roberto) - Raphinha (69' Ansu Fati), Ferran Torres, Gavi.
Żółte kartki: Vinicius, Nacho, Valverde (Real) oraz Raphinha, Gavi, Kessie (Barcelona).
Sędzia: Jose Munuera.
Rewanż zostanie rozegrany 5 kwietnia o godz. 22 na Camp Nou.
CZYTAJ TAKŻE:
Historia zatoczyła koło. Syn Ronaldinho zagra w FC Barcelonie
Nowy cel transferowy Realu Madryt. Kwota zwala z nóg