Dla Chlewickiego występ na listopadowej gali KSW 33 miał szczególne znaczenie. Zawodnik Grapplingu Kraków pokonał Bartłomieja Kurczewskiego i wyraźnie zgłosił swoje ambicje do mistrzowskiego pasa. Wszystko to w 10. rocznicę swojego pierwszego występu na gali KSW.
WP SportoweFakty: W 2005 roku walczył pan na KSW 3, w listopadzie tego roku na KSW 33. Przyzna pan, że to niesamowita klamra w karierze.
Łukasz Chlewicki: Występ na KSW 3 pamiętam, jakby to było dziś. Może dlatego, że siedzimy w restauracji Champions, w której gala się odbyła. Minął szmat czasu, ale doskonale te obrazki pamiętam - klubową atmosferę, knajpę pękającą w szwach od nadmiaru gości. Nie da się tego porównać do dzisiejszych gal, wracam do tego z ogromnym sentymentem.
Od tamtej pory KSW zrobiło kosmiczny postęp.
- Na pewno tak. Progres jest ogromny, ale już KSW 3 odbiegała poziomem od konkurencji. Ta przepaść pomiędzy KSW i "podziemiem" już wtedy była dostrzegalna.
A jak wyglądało to "podziemie"?
- Wtedy nie było łatwo bawić się w ten sport. O zapełnianiu ogromnych, kilkunastotysięcznych halach nie było mowy. Zdarzało się, że walczyłem w dyskotekach, które były wynajmowane na czas gal, w klubach, jakichś salkach.
Wiele mitów krążyło wówczas o MMA. Jak to było z badaniami lekarskimi w
pana wypadku?
- Byli organizatorzy, którzy tego pilnowali, i tacy, którzy nie zwracali na to uwagi, ale ja się z tym osobiście nie spotkałem. Debiutowałem na gali Collosseum, którą organizował Marcin "Kimura" Blicharski. Pamiętam, że przed startem u niego musiałem zrobić badania, które do walk w judo nie były mi potrzebne. Co ciekawe, walczyłem z chłopakiem z Grapplingu Kraków, w którym obecnie trenuję. Udało się wygrać.
A dlaczego zmienił pan dyscyplinę i postanowił spróbować swoich sił w MMA?
- Wiele zawdzięczam judo, któremu poświęciłem lata życia. Ten sport mnie ułożył pod względem fizycznym, motorycznym, mentalnym. Wychował mnie. Nie wiem, jakbym skończył, gdyby nie judo, bo nie ukrywam, że byłem urwisem. Na tatami trafiłem w wieku 11 lat i błogosławię ten dzień. Po latach chciałem jednak spróbować czegoś nowego. Chyba dlatego, że byłem zawodnikiem judo walczącym na pograniczu faulu, byłem agresywny. Zdarzało się faulować, ale nie na bezczelnego, jak to robią niektórzy, czego oczywiście nie pochwalam. Czułem, że w judo czegoś mi brakuje. To były uderzenia i dlatego stwierdziłem, że pójdę do MMA. Dawałem sobie trzy walki, żeby sprawdzić, czy się nadaję. Szybko uznałem, że to jest to.
Tą samą drogą poszedł chwilę później najsłynniejszy polski judoka Paweł Nastula. On po przejściu do MMA został przez wielu wyklęty.
- Niestety, takie były czasy. Część mediów nam nie pomagała.
Nie miał pan obaw? Przecież wtedy zawodników MMA porównywano do walczących w klatce zwierząt.
- Kto nie ryzykuje, ten nie pije szampana. Poza tym, podchodziłem do tego z czystej pasji. Gdybym się sugerował opiniami ludzi, mediów i pieniędzmi, to szybko zmieniłbym zawód. Wtedy do tego dokładałem, poświęcałem czas, który mógłbym spędzić z rodziną. Teraz młodym się wydaje, że wchodzisz do MMA, bum, i od razu zaczynasz zarabiać. Żeby w tym sporcie zarabiać, trzeba ogromnego poświęcenia. A wtedy pieniądze były śmieszne. Oczywiście, godziliśmy się na takie stawki po to, żeby spróbować czegoś nowego.
Jakie to były pieniądze?
- Marne - 400-500 złotych za walkę a do tego jakiś niewielki bonus za zwycięstwo. Takie były gaże za pierwsze pojedynki. Na szczęście to się zmieniło. Zresztą, jak wszystko w MMA. Kiedyś negowały nas niektóre media, które teraz chętnie robią z nami wywiady. Zmieniło się podejście do zawodników, ludzie zaczynają rozumieć, jak trudny jest to sport, sale treningowe są pełne. Praca pionierów MMA, tych pasjonatów, którzy budowali ten sport za grosze, nie poszła na marne. Ci ludzie, którzy kiedyś nas wyszydzali, dziś siedzą na trybunach a niektórzy nawet zaczęli trenować. To miłe.
Ten sport przeszedł niebywałą metamorfozę. Ma pan sponsorów, menedżera, cały sztab ludzi. Jak to wyglądało kiedyś? Kto organizował panu walki?
- Wszystko działo się na stopie koleżeńskiej - nie było łatwego dostępu internetu, YouTube'a, rankingów. Nie kalkulowaliśmy w kwestii przeciwników. Dzwonił kolega i mówił, że jest walka do wzięcia. Ale nie brałem pojedynków z marszu, zawsze dawałem sobie minimum 6 tygodni na przygotowania. Łatwo się rozmienić na drobne, ale ja tego nie zrobię i nie pozwolę na to moim podopiecznym. Czasami zdarzają się zastępstwa, ale tylko w szczególnych przypadkach. Wtedy decyzję podejmujemy z całym sztabem.
Ale nie kalkulował pan, wybierając rywali. Jest 2005 rok, na pana koncie 5 zwycięstw i jedna porażka, dzwoni telefon. Pada propozycja walki z przyszłą legendą MMA. Kto stał za zakontraktowaniem starcia z Demianem Maią?
- Jeśli dobrze pamiętam, to był "Kimura". Zadzwonił do mojego trenera i powiedział: słuchaj, mam dla Łukasza walkę z niezłym kozakiem. Wtedy byłem tuż po występach w turnieju do 86 kg na warszawskiej Gwardii. Doszedłem do finału, w którym miałem walczyć z Mamedem Chalidowem, ale on zgłosił kontuzję. Byłem w formie i dlatego propozycja walki z Maią bardzo mnie ucieszyła.
Długo się pan nie zastanawiał.
- Nie sprawdzałem go, nie szukałem o nim żadnych informacji. Wiedziałem tylko, że w parterze jest absolutnym kotem. Walka była zakontraktowana w limicie 84 kg, a ja ważyłem 82,5 kg - najwięcej w swojej całej karierze. Byłem taki trochę nalany misio. Ale najgorsze było to, co się stało na tydzień przed pojedynkiem. Dopadła mnie grypa żołądkowa i kiedy wylądowałem w Finlandii, to ważyłem zaledwie 76,7 kg. Byłem odwodniony, próbowałem tę wagę jakoś podnieść medykamentami. Nie dało rady. A że charakter mam taki a nie inny - nie wycofałem się, nie pozwoliła ambicja. Przegrałem przez poddanie, ale walka była ciekawa i sam Maia bardzo pozytywnie się o mnie wypowiadał. Inna sprawa, że ten pojedynek o mało nie zakończył mojej kariery.
Okupił pan go kontuzją, która na lata wstrzymała pana karierę.
- Maia przeciągnął mój łokieć, zakładając balachę, ale nie to było najgorsze. Tuż po walce poszedłem sobie pobiegać z ręką w gipsie i nagle poczułem, że moja noga zaczyna drętwieć. Okazało się, że mam poważną kontuzję kręgosłupa spowodowaną przeciążeniami treningowymi i samym pojedynkiem. Zaczęła drętwieć noga, później palce. Lekarze długo nie mogli tego rozpoznać. Trafiłem do masażysty Anwilu Włocławek Piotra Abrolata, który wysłał mnie do Warszawy. Lekarze ze stolicy szybko postawili diagnozę i przeprowadzili zabieg wypalania dysku. Nikt nie gwarantował, że wrócę do sportu.
Czy kiedykolwiek pan w to zwątpił?
- Było bardzo ciężko, ale walczyłem. Lekarze, rodzina, wszyscy wokół odradzali powrót do sportu. Ja się uparłem. Wiele zawdzięczam Piotrkowi Rutkowskiemu, który mnie rehabilitował w Krakowie. To on sprawił, że wróciłem. Powrót odbywał się etapami - na początku pokazywałem techniki, po 3 latach zacząłem boksować, przepychać się w klinczu, po kolejnych miesiącach zrobiłem pierwsze obalenie. Od zabiegu do powrotu i zwycięskiej walki z Jordanem Błochem minęło równe 5 lat.
I znów zaczął pan wygrywać. Kolejne zwycięstwa sprawiły, że pojawiła się propozycja walki z Paulem Daleyem, wówczas jednym z najlepszych zawodników w Europie.
- Nic mnie tak nie nakręca jak trudny rywal - lepiej się motywuję, więcej od siebie wymagam, robię lepszą formę, łatwiej mi się walczy. Pojedynek z Daleyem był prezentem od mojego menadżera Pawła Kowalika. Wcześniej walczyłem na Fighters Arenie i tam zmienił mi się rywal. W ostatniej chwili na zastępstwo przyjechał z łapanki jakiś Czech, który miał niedowagę, mimo że na ceremonię ważenia założył glany i grubą kurtkę. Wygrałem, ale nie miałem powodów do świętowania. Powiedziałem menadżerowi, że chcę rekompensaty w postaci silnego rywala. Zadzwonił kilka miesięcy później i mówi: szukam świra, który zmierzy się z kimś, z kim nie chce walczyć pół Europy. Odpowiedziałem krótko: lepiej nie mogłeś trafić, to ja jestem tym świrem.
Walkę zakończył lekarz po 1. rundzie. Podobnie jak w przypadku Mai, widoczna była różnica warunkach fizycznych.
- Na ważeniu wszystko wyglądało spoko - Daley nie wydawał się jakiś duży. Ale jak dzień później stanęliśmy naprzeciwko siebie w klatce, pomyślałem: o k...a, jaki on wielki! Ręce do kolan, chodząca szafa, wyglądał na zawodnika kategorii średniej albo półciężkiej. Trudno się było przedrzeć przez te jego wielkie łapska. Inna sprawa, że jeden z łokci zrobił ogromne rozcięcie na mojej głowie i sędzia po konsultacji z lekarzem nie dopuścił do 2. rundy. Na początku byłem zły, ale jak w szatni zobaczyłem ogromny płat skóry odstający na głowie, to zmieniłem zdanie. Gdyby nie to, to kto wie - śmiem twierdzić, że punktacja po 1. rundzie nie musiała być zła. Sam Daley pozytywnie się o mnie wypowiadał. Zapamiętałem słowa, które powiedział do mojego menadżera: ja go leję, myślę, że zaraz padnie, a ten nagle robi unik i rusza na mnie niczym rozjuszony byk. Jak masz serce, chęci, determinację, a to wszystko jest podbite umiejętnościami, to jesteś w stanie zniwelować przewagę przeciwnika. Jestem zawodnikiem wielopłaszczyznowym i nie boję się konfrontacji. Z Daleyem, Maią, Rajewskim biłem się w ich mocnych płaszczyznach. To nie jest tak, że się kładłem na tyłek, ściągałem do parteru i punktowałem. Każdemu przeciwnikowi dawałem możliwość walki w jego płaszczyźnie.
Uznał pan jednak, że czas uciec z kategorii półśredniej (do 77 kg) do lekkiej (do 70 kg).
- Pomyślałem, że ciężko mi będzie walczyć z większymi od siebie. Uznałem, że zmienię wagę i poprzeszkadzam jeszcze trochę tym małolatom. Normalnie ważę około 79 kg, ale w sytuacji, gdy wszyscy, zbijają wagę, ja również postanowiłem zejść kategorii niżej.
To był strzał w "10". Zwycięstwa pozwoliły wywalczyć kontrakt w KSW, a teraz można powiedzieć, że tylko dwaj zawodnicy tej federacji zasłużyli na walkę o pas w tej kategorii - pan i Mateusz Gamrot, z którym po dobrym pojedynku przegrał pan na KSW 29.
- Jestem za rewanżem! Fajnie słyszeć, że jestem wymieniany wśród pretendentów do pasa. Nie ukrywam, że chcę iść pod górkę. Jak idziesz pod górkę, na horyzoncie zawsze widzisz szczyt. Dla mnie jest nim pas mistrza i wierzę, że federacja KSW da mi szansę powalczenia o trofeum. Nie jestem człowiekiem, który nawija makaron na uszy. Chcę wygrywać i jestem zdeterminowany, żeby pokazać w klatce te wszystkie cechy, o których mówiliśmy w tym wywiadzie. Stać mnie na zdobycie pasa!
Czy przez te wszystkie lata wierzył pan, że do KSW uda się wrócić?
- Po debiucie na KSW mijały lata i nikt z federacji się odzywał. Występowałem na innych galach, później była przerwa spowodowana kontuzją, ale to wszystko siedziało mi w głowie. Kiedy patrzyłem na Krzyśka Kułaka, Michała Materlę, Janka Błachowicza, chłopaków, z którymi zaczynałem, to czułem, że to też moje miejsce. Nie chcę, żeby to zabrzmiało, że coś mi się należy, że KSW jest modne i ja też tam powinienem być. Chciałem wrócić, bo ta federacja ma jakość. To się udało i chcę dokładać swoją cegiełkę do tej jakości, chcę udowodnić, że ta stara szkoła MMA jeszcze się liczy.
Jak pan się czuje w gronie młodych zawodników?
- To mnie zwyczajnie cieszy. Postaram się tę starą gwardię godnie reprezentować.
Do kiedy?
- Dopóki Bóg da zdrowie. Na razie nie mam powodów do narzekań i jestem otwarty na wszelki konfrontacje. Celem jest pas!
Rozmawiał Artur Mazur
Gmoch: "Sodówa" nie uderzy Polakom do głowy