Upór i sportowe umiejętności zaprowadziły go na Igrzyska Paraolimpijskie, gdzie zdobył dwa medale. Te sukcesy, sportowy heros, dedykował nieżyjącemu tacie, któremu kiedyś obiecał "będą najlepszy". Z Rafałem Wilkiem, działającym jak izotoniczny napój, rozmawiam o żużlu, występach Londynie, traktowaniu niepełnosprawnych sportowców w Polsce i marzeniach. Rzeszowianin wyznacza cele, a potem dąży do ich realizacji. Po Igrzyskach Paraolimpijskich, "z marszu" wygrał we wrocławskim 30. Hasco-Leku Maratonie wśród w-skersów. Szacunek i duma.
Bartłomiej Skrzyński: Rafał, wygrałeś kiedyś na żużlu z Tomaszem Gollobem?
Rafał Wilk: Raz w Rzeszowie - pamiętam. Tomek był czwarty, ja trzeci. Czyli wygrałem z Tomaszem Gollobem. Nawet mam to gdzieś nagrane. (śmiech).
Teraz pokonałeś najlepszego polskiego żużlowca, a także m.in. Roberta Kubicę, Tomasza Adamka i Waldemara Fornalika w plebiscycie TVP Sport na sportowego bohatera tygodnia. Twoja przewaga była zdecydowana - prawie 90 procent, a pozostała szóstka nieco ponad 10 procent w sumie...
- To bardzo miłe. Nie dane mi było wielokrotnie górować nad Tomkiem Gollobem na torze żużlowym. Teraz życie trochę to powywracało i w tej formie się udaje. Dziękuję głosującym, to fajne wyróżnienie.
Dla mnie to kolejny dowód, że nie powinno się mnożyć sztucznych podziałów…
- Myślę, że jedni i drudzy się starają. Tyle samo pracy wkładamy i my, i sportowcy pełnosprawni. Sport łączy, a nie dzieli i o to chodzi. Mam nadzieję, że to będzie zmieniać naszą rzeczywistość. Czas wyjść z cienia. Ten "nasz sport" nie jest brzydszy, nie jest gorszy. Potwierdził to zresztą Londyn, według mnie, ścierający wszystkie stereotypy. 80 tysięcy ludzi na każdej imprezie, na stadionie potwierdza atrakcyjność tego sportu.
Jeszcze moment o żużlu, zanim przejdziemy do medali podczas Igrzysk Paraolimpijskich, "królestwa wszystkich mistrzostw". Po wypadku zostałeś przy żużlu, jako trener ekip z Rzeszowa i Lublina. Jak wspominasz ten czas?
- Bardzo fajnie. Przede wszystkim też dlatego, że ktoś docenił moje osiągnięcia jako zawodnika i chciał, żebym się tym podzielił jako trener. Mam nadzieję, że tam, gdzie byłem - też mnie dobrze wspominają (śmiech).
Żużlowe stadiony, są gotowe na trenera w-skersa?
- Pewnie sam jako dziennikarz wiesz, że nie do końca . Większość stadionów to była męczarnia. Fajnie było w Rzeszowie, bo tam park maszyn jest wyżej i można widzieć to, co dzieje się na torze. Pamiętam jeszcze Toruń, gdzie organizatorzy specjalnie dla mnie zrobili specjalny podjazd.
Twoje najlepsze wspomnienia, jako trenera…
- Chyba Dawid Lampart miał bardzo dobre osiągnięcia, także na arenie międzynarodowej. Jeździłem z nim, przeżywałem. W młodzieżówce zdobyliśmy brązowy medal. Parę osiągnięć więc było. Nie wiem, czy dzięki mnie, ale byłem w tym czasie i pracowałem (śmiech). Jako trener chyba nawet bardziej przeżywałem starty i udział w zawodach niż wtedy, kiedy startowałem. To był fajny okres, w lidze też zajęliśmy czwarte miejsce. Nie było chyba źle.
Czy teraz śledzisz to, co dzieje się w żużlu?
- Z racji braku czasu - teraz nie było mnie 6 tygodni w Rzeszowie, raczej przez Internet. W Rzeszowie byłem chyba tylko dwa razy na żużlu i tyle samo w Lublinie. Czyli zaliczyłem w tym sezonie jedynie 4 imprezy. Ale oczywiście kibicuję chłopakom.
Jak oceniasz rzeszowską ekipę w tym sezonie?
- To był dziwny i przykry rok. Wydarzyła się tragedia i na pewno nie pomogła w osiąganiu dobrych wyników. Do tego doszły kontuzje. Osiągnęli to, co mogli. Utrzymali się w lidze i oby sezon przyszły był lepszy.
Znałeś Lee Richardssona?
- Tak. Pewnie nie tak mocno, jak koledzy startujący w Rzeszowie, ale tak - znaliśmy się. Wspominam go, jako bardzo optymistycznie podchodzącego do życia człowieka. Tym zawsze mnie ujmował...
Obserwujesz też zmagania Speedway Grand Prix, kto w tym roku zostanie mistrzem świata?
- Trochę się namieszało. Nieźle radzi sobie Chris Holder, może więc atak przypuści "młoda gwardia". Ja trzymam kciuki za Grega Hancocka, "kawał dobrego gościa" należy mu się jeszcze raz (śmiech).
A jak oceniasz polskich reprezentantów: Jarek Hampel miał trudną kontuzję, a Tomasz Gollob miał trochę problemów ze sprzętem…
- Trudno powiedzieć z czym się Tomek pogubił. Ale rzeczywiście dobre występy przeplata gorszymi. Nie zawsze jednak są dobre sezony. Czasem trzeba przełknąć pigułkę porażki i z wiarą walczyć o kolejne, lepsze występy. Ja przynajmniej tak to traktowałem i traktuje.
A propos - wracam do ciebie. Mam wrażenie, że ty jednego dnia jeździłeś na żużlu, nocą coś się stało z kręgosłupem i na drugi dzień - też z uśmiechem - zacząłeś jeździć na wózku…
- Może mam tak zepsutą głowę (śmiech). Już leżąc w szpitalu, usłyszałem pytanie, czy jestem tu z powodu kręgosłupa, czy "problemów z głową". Tak miałem i mam, optymistycznie w życiu. Oby nic się nie zmieniło.
Ludziom po złamaniu kręgosłupa "wali się świat", a ty odnalazłeś swój sposób na życie, już na drugi dzień po wypadku. Co daje taką siłę?
- Na początku najbardziej przerażało mnie to, że będę musiał na kogoś zawsze liczyć. Nie będę samodzielny. Wszystko gdzieś się zachwiało, trzeba było zaakceptować nową rzeczywistość na wózku. Chyba nieźle mi wyszło (śmiech). Po trzech miesiącach od wypadku śmigałem już po schodach na tyłku, żeby dostać się do pokoju (Rafał mieszka w domu na drugim piętrze, mimo, że niższe kondygnacje są przystosowane, codziennie wdrapuje się do swojego pokoju dop. B.S.). Zacząłem też jeździć na quadzie. Pewnie nie od razu wychodziło tak jak teraz, ale zawsze z uśmiechem. Teraz praktycznie - poza tym, że mam niesprawne nogi - nic się nie zmieniło. Robię wszystko tak, jakby nie było barier.
Kto był największym wsparciem?
- Na pewno rodzina, której na każdym kroku będę wyrażał wdzięczność. Byli ze mną, jeżdżąc na rehabilitację. Sam nie dałbym rady na początku. Tak to wygląda po upadku. Teraz, mam nadzieję, że też się cieszą, a ja staram się im odwdzięczyć - swoją pasją, osiągnięciami. Znalazłem swój sposób na życie.
Skąd wziął się pomysł na wyczynowe ściganie na rowerze napędzanym ręcznie, czyli handybike’u?
- Całe życie się ścigałem i trudno byłoby bez rywalizacji i adrenaliny. To płynie we krwi. Najpierw pożyczyłem sprzęt i "zaiskrzyło". Potem kupiłem handybike’a - odjechałem pierwszy sezon na piątych miejscach. Koledzy trochę mnie dołowali, swoimi lepszymi wynikami. Kolejny jest już "troszkę" lepszy (śmiech). Zbyszek Wandachowicz, Arek Skrzypiński to ta dwójka moich mentorów, do których równałem.
Romans z kolarstwem miałeś jeszcze przed wypadkiem…
- Tak, z winy brata (śmiech). Zabrał mnie na pielgrzymkę do Krosna, na rowerach. Na końcu płakałem, na górkach zsiadając z roweru bo tyłek mnie piekł. Ale zawziąłem się. Pomyślałem "dzisiaj jest tak, ale jutro musi być lepiej". I tak kupiłem rower, a potem zostałem mistrzem Polski amatorów, a później na zawody żużlowe często dojeżdżałem rowerem.
Czyli dwa lata przygotowań i człowiek zostaje mistrzem na Igrzyskach Paraolimpijskich, jesteś supermanem?
- Tak jakoś się potoczyło (śmiech). Może wtedy, jak jeździłem na rowerze płuca odpowiednio się rozwinęły i teraz wystarczyło je pobudzić. To nie jest tak, że mam "czarodziejską różdżkę" i od razu zdobywam złoto. Pracę też musiałem w to włożyć. Miałem podstawy do wytrzymałości.
Ile godzin dziennie poświęcasz na trening?
- Dziennie około dwóch. Ale w trakcie zgrupowań znacznie więcej. Kiedy przygotowywałem się na wyspie Lanzarote to było 25 godzin tygodniowo.
Lanzarote - piękny anturaż, można ćwiczyć…
- Oj tak, aż się nie chciało z roweru schodzić. Miałem przykaz od trenera "zostaw bolida w spokoju i napij się wina". Ale nie było łatwo, zajeżdżałem rower (śmiech). A potem wróciłem do rzeczywistości.
Nam dwóm pewnie ciężko narzekać, ze względu na podejście do życia. Ale powiedz jak wygląda rzeczywistość sportowca w-skersa w Polsce?
- Tak, jak mówisz w życiu nie zwykliśmy narzekać. Mam, to co dostaję i tak musi być. Ale - jak pytasz, odpowiem - gdyby nie moi sponsorzy: nie wystartowałbym na Igrzyskach. Nie miałbym za co przygotować się do Londynu i na czym wystartować. Z Ministerstwa Sportu, czy z PKPar nie dostaliśmy nic. Jedynie co mogłem dostać to odżywki, ale nie te, które opisałem w liście, tylko takie, jakie oni chcieli, a ja - bałem się ich używać. Z nie przetestowanych firm. Dużo się mówi o zmianach po Igrzyskach w dobrą stronę i oby one stały się faktem. Bo pieniądze o których się mówi na przygotowania - jeśli były w ogóle, to na pewno nie szły dla nas. Podobnie było i jest z moimi startami, jeśli mam ich 30, to 3 pokrywa PKPar, a resztę sponsorzy. Mieliśmy jechać na Lanzarote w lutym, z kadrą, a tydzień przed zadzwoniła pani ze związku i powiedziała: "śnieg zelżał, możecie jeździć w Polsce po asfalcie". Taka jest prawda. Dobry kawał można z tego ułożyć.
Takich sponsorów, także wywodzących się z kontekstu żużlowego warto wymień.
- Pewnie.
Dawaj
- Spar, która od początku jest ze mną, kupiła mi pierwszy rower. Marma Polskie Folie, znana kibicom żużlowym, Millenium Hall, Centro-CHem z Lublina, a także GTM który produkuje rowery i Greinplast – chemia budowlana. Dziękuję im, że uwierzyli w nadzieje olimpijską (śmiech). A tak na poważnie o tym, że wezmę udział w Igrzyskach Paraolimpijskich dowiedziałem się dopiero w lipcu – bo niestety nie byłem pewniakiem do wyjazdu do Londynu. Ale może i dobrze. Ostatecznie pojechałem i chyba nie zawiodłem (śmiech).
Na drugą część rozmowy z Rafałem Wilkiem zapraszamy w środę.