Michał Fałkowski: Czy mecz ze Śląskiem można nazwać przełamaniem Nicka Lewisa?
Nick Lewis: Jeśli mówi się o przełamaniu, to zawsze później ktoś liczy, że dobrze będzie do samego końca, dlatego niezbyt pasuje mi to określenie. Z drugiej jednak strony chyba tak to trzeba ująć, bo dotychczas nie grałem tak, jakbym chciał. Dołączyłem do zespołu bardzo późno, proces adaptacji na pewno miał wpływ na moją formę i wyglądało to przeciętnie. Z meczu na mecz czułem się coraz lepiej i dzisiaj zagrałem chyba nieźle (śmiech). Myślę, że po prostu złapałem wreszcie właściwy rytm.
Już po pierwszej kwarcie miał pan na swoim koncie 10 punktów i trzeba przyznać, niektórzy kibice przecierali oczy ze zdumienia...
- Tak po prostu wyszło. Dostałem kilka dobrych piłek, zanotowałem kilka zbiórek w ataku i poszło. Dla koszykarza bardzo istotne jest to, czy skutecznie wchodzi w mecz. Jeśli pierwsze rzuty wpadną do kosza, wówczas gra się łatwiej. Tak dzisiaj było ze mną.
W kolejnych partiach meczu nieco pan jednak zwolnił. Dlaczego?
- To po prostu wynikało z tego, jak mecz przebiegał. Na początku tak się zdarzyło, że kilka razy byłem we właściwym miejscu o właściwym czasie i zdobywałem łatwe punkty. Stąd rywale zwrócili na mnie większą uwagę i nie grało mi się tak komfortowo jak wcześniej. W pewnym momencie wrocławianie postawili nawet strefę i przyznam szczerze, wtedy pod koszem było naprawdę ciasno. Także moja postawa wynikała po prostu z tego, jakim systemem w defensywie grali rywale. Gdy decydowali się na ustawienie jeden na jednego, wówczas od razu było łatwiej i graliśmy więcej pod koszem. Kiedy stawiali strefę, musieliśmy grać nieco bardziej kombinacyjnie.
Ostatecznie zakończył pan mecz z 20 punktami i 10 zbiórkami na koncie, co oznacza pierwsze w tym sezonie double-double. Myślał pan w trakcie spotkania, że jest szansa popisać się indywidualnym osiągnięciem?
- Nie, w ogóle nie wiedziałem, że jest taka szansa. W trakcie meczu nie ma możliwości policzyć dobrze swoich punktów czy zbiórek, więc nie ma sensu tego robić. Dopiero w szatni dowiedziałem się, że uzyskałem podwójną zdobycz i nawet trener pogratulował mi tego wyczynu. Może i dobrze, że nic o tym nie wiedziałem, bo gdybym wiedział, pewnie nic z tego by nie wyszło (śmiech). Najważniejsze jednak, że wygraliśmy, a moje osobiste statystyki to tylko powód dla dalszej, ciężkiej pracy.
Bardzo dobrze, zwłaszcza w pierwszej połowie, zastąpił pan w ataku Corsley’a Edwardsa, na którym rywale skupili całą swoją uwagę...
- Tak, rzeczywiście oni bardzo mocno skoncentrowali się na tym, by nie zostawiać Corsley’owi zbyt dużo miejsca pod koszem i ja z tego korzystałem. Czy udało mi się go zastąpić? Nie wiem. Wiem, że grałem tak, by wygrać mecz.
A czuje się pan ojcem wygranej?
- Nie lubię takich określeń. Rozumiem, że dziennikarze lubią ich używać, ale nie bardzo za nimi przepadam. Wiem na co mnie stać, znam swoją wartość i na pewno nie jest ona definiowana przez pojedyncze, dobre mecze. Mój zespół wygrał ważne spotkanie, ja dałem z siebie wszystko, więc jest w porządku. Ważniejsze niż tytuł "zawodnik meczu" jest dla mnie to, że w końcu się odblokowałem i liczę, że w przyszłości będzie jeszcze lepiej.
Pokonaliście ekipę Śląska Wrocław bardzo wyraźnie. Czy to był łatwy mecz?
- Nie, łatwo na pewno nie było, ale z drugiej strony kontrolowaliśmy to spotkanie bardzo pewnie. Trudniejsze o samego spotkania jest chyba jednak to, że w ostatnim czasie gramy naprawdę często i trochę nie mamy czasu się zregenerować. Dodatkowo, dobra dyspozycja rzutowa czy fizyczna bardzo często idzie w parze z dobrą kondycją psychiczną. A w my chyba zaczyna odczuwać to zmęczenie i stąd w meczu ze Śląskiem dobre momenty przeplataliśmy słabszymi. Dlatego nie powiem, że to było łatwe spotkanie, bo psychicznie było wyczerpujące.
Co jest największą siłą zespołu? Czy to, że trener Emir Mutapcić ma do dyspozycji bardzo wyrównany skład i każdy gracz może być danego dnia liderem?
- Przede wszystkim naszą największą zaletą jest zespołowość. Jeśli gramy razem, nie ma na nas mocnych. Jesteśmy pewni siebie i czujemy swoją siłę. Dodatkowo jednak, rzeczywiście możemy powiedzieć, że głębia składu to także nasz atut. Tak przecież było dzisiaj: Corlsey’owi nie szło na początku, ale ja dobrze wszedłem w mecz i rzuciłem kilka punktów, więc nie było podstaw by się martwić.
Po poprzednim spotkaniu, przeciwko PBG Basketowi Poznań, trener Mutapcić stwierdził, że jest pan jednym z koszykarzy, których optymalna forma dopiero nadejdzie. Minęło kilka dni i mamy double-double. Czy to jest właśnie ten wybuch formy, o którym mówił trener?
- Tak, powtórzę to, co mówiłem przed chwilą. Czuję, że złapałem swój rytm i teraz może być tylko lepiej. Do niedawna trener często mówił mi, że obaj musimy być cierpliwi jeśli chodzi o to, bym na parkiecie było bardziej produktywny, a wszystko przez to, że dołączyłem do zespołu jako ostatni. Czuję jednak, że teraz ten moment właśnie nadszedł.
Powiem szczerze, że to jest kwestia, która mnie trochę dziwi. Nie jest pan przecież żółtodziobem po NCAA, ale koszykarzem ogranym w Europie. Akomodacja w nowym otoczeniu nie powinna więc trwać zbyt długo...
- Zgadza się, ale w każdym nowym miejscu zawsze jest ciężko. A może było ciężko, bo nie miałem okazji się przełamać? Nie wiem, ale wiem, i wiedziałem to od początku, że mogę być przydatny tej drużynie. Dzisiaj udowodniłem, że tak jest.
Obecnie jest pan graczem pierwszej piątki. Nie boi się pan o swoją pozycję w zespole i o minuty, kiedy w pełni sił będzie Seid Hajrić?
- Mam nadzieję, że nie stracę swojej pozycji w drużynie, ale o wszystkim zadecyduje trener. Powrót Seida jest jednak nam bardzo potrzebny, bo spowoduje, że trener będzie miał bardziej stabilną rotację pod koszem złożoną nie tylko trzech, ale z czterech graczy. W ostatnim czasie było z tym trochę kłopotów, co prawda na szczęście nie wpływały one jakoś zasadniczo na nasze wyniki, ale jednak każdy faul więcej sprawiał, że trzeba było szukać jakichś innych rozwiązań. Stąd na przykład były sytuacje, w których na czwórce grał Lukas (Łukasz Majewski - przyp. M.F.). Dlatego powrót Seida tylko unormuje nam rotację pod koszem, a o minuty w meczu będzie walczyć na treningach.
Na koniec nieco przekornie - czy gdyby nie zimny prysznic w Łodzi na początek sezonu, Anwil legitymowałby się obecnie bilansem 6-1?
- Ta porażka bardzo nas boli, ale z drugiej strony, rzeczywiście ta porażka była w pewnym sensie "dzwonkiem ostrzegawczym". Nagle stało się dla nas jasne, że w tej lidze nie ma słabych zespołów, że nikt przed nami nie zamierza się kłaść i o każde zwycięstwo trzeba będzie walczyć. Nie chcę powiedzieć, że ta porażka była nam potrzebna, ale być może dzięki niej wyciągnęliśmy jakieś wnioski i właśnie dlatego wygraliśmy ostatnie sześć meczów? 7-0 brzmiałoby oczywiście świetnie, ale aktualny bilans i tak uważam, że jest dla nas powodem do dumy. Tylko teraz musimy pilnować by go stale powiększać.